niedziela, 13 maja 2018

Japonia welcome to! Część 1.

To parasolka o wyjątkowym znaczeniu...

Opowiastki o Japonii zacznę od historii, która wydarzyła się w miejscowości Mitsuishi, maleńkim miasteczku, o jakich zwykło się mówić, że psy tam, no cóż, nie szczekają paszczami. Jest tam jeden sklep spożywczy, jeden fryzjer i dentysta oraz stacja benzynowa. Jest też zakład utylizacji odpadów. Gdzieś być musi, a tu z dala od wszystkiego dyskretnie czyni swoją powinność. Mitsuishi leży 11 przystanków kolejowych od Okayamy, co oznacza 40 minut wśród złożonych jak origami japońskich „commutersów” pogrążonych we śnie. 



Przez miasteczko biegnie jedna droga. Po lewej stronie jak się idzie ze stacji stoją stare domy, a po prawej wartko płynie duży strumień. Na drodze przez trzy dni nie widzieliśmy ani jednego człowieka, przejechały natomiast ze cztery samochody zwalniające z trwogą na nasz widok. Co tam może zagnać uczciwego turystę z Polski, zapytacie być może. Otóż zagnała nas tam możliwość zamieszkania w starym japońskim domu. W Okayamie w wybranym przez nas terminie były jedynie hotele, które wyglądały jak z love story, w jej płatnym wydaniu, albo po 800 zł na 11m pokój, więc w poszukiwaniu noclegowni zataczałam na mapie Airbnb coraz większe kręgi, aż szczęśliwie dojechałam do Mitsuishi. Wkrótce przyszła wiadomość od Takuto, że bardzo się cieszy, że będziemy jego gośćmi.


To właśnie „nasz” dom.

Self check-inu dokonywaliśmy około 22.00, a więc zapowiedziane w ogłoszeniu 700 metrów od stacji pokonaliśmy prawie w ciemności, bez pewności, że idziemy w dobrą stronę. Latarni wystarczyło na tyle, żeby nie potykać się o własne nogi. Gdy już zaczynałam wątpić w słuszność obranego kierunku (w nocy wszystkie drogi wydają się dłuższe, a jak się ciągnie walizę nawet jeszcze bardziej), zamajaczyło sączące się nad benzynowym dystrybutorem pomarańczowe światło latarni. A więc byliśmy w domu, no prawie, bo z mapy google pamiętałam, że jest tuż za rogiem. Wyłuskaliśmy klucz ze schowka, którym otworzyliśmy ażurowe frontowe drzwi, a następnie zaczęliśmy zdobywać czarną otchłań domu przesuwając kolejne hurgoczące na drewnianych prowadnicach przepierzenia, aż dotarliśmy do przeszkody znajdującej się nieco powyżej kolan. Wszystko się zgadzało. Dotarliśmy do końca genkan czyli przedsionka, który tradycyjnie był niżej niż reszta domu. Gdybyśmy spodziewali się zastać kogoś w domu krzyknęlibyśmy z pewnością „gomen kudasai” czyli „przepraszam”, co traktowane jest jako samozaanonsowanie się, ale w naszej sytuacji należało jak najszybciej dotrzeć do włącznika światła, co nam się wreszcie udało z pomocą latarki w telefonie. Naszym oczom ukazały się drzwi. Jedne do kuchni, drugie do łazienki, a trzecie, oklejone białym papierem, do pokoju. Rozsunęłam je na boki i przenieśliśmy się o dwa wieki wstecz. Jak dobrze, że mieszkania w Okayamie były wyprzedane! 



Ale to nie jest historia, którą anonsowałam na początku. Ta wydarzyła się w dniu wyjazdu. Prognoza pogody nie pozostawiała złudzeń. Będziemy wyjeżdżać w deszczu. Było tylko zagadką czy będzie jedynie siąpiło czy po prostu lało. Rano japoński deszcz grał nam na nerwach. Raz to dolewał, jakby robiła się dziura w niebie, by po chwili sączyć wilgoć po kropelce. Akurat gdy musieliśmy wychodzić na pociąg, deszcz jakby trochę odpuścił. Towarzysz Podróży uzbroił się jednak w naszą jedyną parasolkę. Ja natomiast zawsze wolę trochę zmoknąć niż pozbawić się możliwości machania ręką w marszu, taka iluzja wolności. Wyruszyliśmy w pojedynczych, ledwie wyczuwalnych kropelkach deszczu, z nadzieją, że te 6 minut jakie dzieli nas od stacji jakoś przelecimy. Na drodze jak zawsze pusto. Słychać tylko strumień, mlaskanie naszych gumowych zelówek i terkotanie walizkowych kółek na asfalcie. Idziemy, a z każdym naszym krokiem deszcz rozpędza się. Już nie siąpi, tylko całkiem konkretnie kropi raz koło razu. Przyspieszam kroku. Przed nami koło pięciu godzin w trzech pociągach. Spędzenie tego czasu w mokrych łachach wydaje się słabą perspektywą. Deszcz przybiera na sile. Prawie biegnę, gdy nagle otwierają się szklane drzwi domu, który mijam. W drzwiach stoi maleńka staruszka, na oko dziewięćdziesięcioletnia, a wiadomo, że Japończycy wyglądają młodo, więc miała pewnie ze 110 lat. Mówi coś do mnie i wyciąga rękę z parasolką. Staję i kłaniam się z uśmiechem, dając jej do zrozumienia, że nie mogę przyjąć propozycji. Staruszka trzyma parasolkę w wyciągniętej ręce i nadal przemawia po swojemu. Ja jej po swojemu dziękuję i tak stoimy i kłaniamy się sobie nawzajem. Odbywamy błyskawiczną naradę z Towarzyszem Podróży, który jest zdania, że muszę wziąć parasolkę, żeby nie sprawić staruszce przykrości. A więc w ukłonach biorę parasolkę. Staruszka oddycha z wyraźną ulgą. Wymieniamy jeszcze po kilka ukłonów pożegnalnych i pędzimy na stację. Rozjuszony deszcz wali o parasolkę. Gdyby nie staruszka przyjęłabym na siebie jak nic wiaderko wody!

Piszę o tym wydarzeniu, bo ustawia ono narrację o Japonii. Życzliwość, serdeczność, nie bałabym się chyba też słowa troskliwość. Właśnie tego wszystkiego doświadczyliśmy podczas kilku tygodni pobytu. Proszę jednak nie traktować tego jako prawdy bezwzględnej. Inaczej wyglądają stosunki międzyludzkie, gdy ktoś staje się częścią społeczności i znajduje swoje miejsce w hierarchii, a inaczej, gdy tylko wpada się na chwilę jak wiatr, tak jak my.

Japonia postawiła w ostatnich latach na turystykę, co zaowocowało 28 milionami gości w ubiegłym roku, a w 2020 roku ma być ich 40 mln. Nie zapominajmy, że 2020 to także rok olimpiady w Tokio, na którą wszyscy bardzo się szykują. Wyrazem tego jest rozwijanie szeroko rozumianej komunikacji w języku angielskim, od nawigacji w wypożyczalnianych samochodach, po angielskie napisy na mapach metra, w miejscach turystycznych czy w kartach dań w restauracjach.

Nie wszystkim jednak turystyka się podoba. Powstał już nawet termin “kankō kōgai”, czyli “tourism pollution”. W miastach takich jak Kioto czyli o największym nasileniu ruchu turystycznego mieszkańcy skarżą się, że jest tłok w środkach komunikacji miejskiej, trudno zarezerwować stolik w restauracji, a na dodatek zagraniczni turyści jedzą na ulicy, a jest to bardzo poważny etykietalny grzech. I ja zgrzeszyłam, gdyż jadłam na ulicy ryż preparowany obtoczony w matchy, ale czy można nazwać to jedzeniem?


Mówiąc o niechęci do turystów, można się tylko pocieszać tym, że większość zagranicznych turystów w Japonii to Chińczycy oraz Koreańczycy i że wektor niechęci skierowany jest w ich stronę. Zresztą Chińczycy nie są lubiani także w innych krajach azjatyckich. Są głośni, aroganccy i śmiecą. Japończyków musi to boleć do żywego. Niemniej to właśnie Chińczycy zostawiają najwięcej pieniędzy. To ze względu na nich toczy się obecnie dyskusja o legalizacji kasyn, które mogłyby ściągnąć do Japonii bogatych hazardzistów z Chin.

Gdybym miała doradzać, to w planach promujących turystykę w Japonii, władze mogłyby rozważyć ułatwienie samego wjazdu do kraju. Przejście przez tzw. immigration to armagedon. Splątane ciała wymiętych po międzykontynentalnych podróżach cudzoziemców tłoczą się do zaledwie dwóch stanowisk, przy których ruchem kierują małe kobieciny w rozdeptanych pantoflach i faceci w opadających portkach, ale za to wszyscy w białych rękawiczkach. Tam robione są skany linii papilarnych i foto twarzy. Japończycy natomiast odprawiani są na kilku innych stanowiskach bez kolejki. My sterczeliśmy w tej kotłowaninie ponad godzinę, co po 11 godzinach lotu stanowi naprawdę serdeczne powitanie. Dodatkowo denerwowaliśmy się tym, że na lotnisku czekał na nas Atsuki!

Gdy zdecydowaliśmy o podróży do Japonii, Pan Domu, który wkrótce miał się stać Towarzyszem Podróży przypomniał sobie, że zna Japończyka! Znajomość ta wprawdzie była intensywna, bo panowie studiowali razem w Ameryce, ale dzieliły ją od współczesności lata świetlne nie podtrzymywane zdawkowymi choćby kontaktami. Jakież było zdziwienie Pana Domu, gdy zaledwie 5 minut po wysłaniu inicjującej wiadomości przez nieoceniony portal społecznościowy o nazwie Facebook, przyszła od Atsukiego odpowiedź! Była to zapowiedź mającego wkrótce nastąpić „reunion”. Już w mailowej korespondencji Atsuki zaprosił nas do domu na kolację, zaproponował, że wyjedzie po nas na lotnisko oraz zapowiedział, że ze względu na nasz przyjazd weźmie dwa dni wolnego!!! Słyszycie to? Japończyk bierze wolne z pracy!


No więc po przejściu przez piekło oficjalnego „powitania” w Kraju Przekwitłej Właśnie Wiśni wpadliśmy w ramiona Atsukiego, tzn. wpadł Towarzysz Podróży, ja zaś zostałam uhonorowana długim i mocnym uściskiem dłoni. Okazało się, że Atsuki przyjechał ze sporym zapasem na lotnisko, bo brał pod uwagę, że samolot może wcześniej wylądować, a nie chciał, żebyśmy na niego czekali he he…, a więc kwitł sobie przy barierce przez półtorej godziny. Nie przedłużając powitania, ruszyliśmy na parking. Wsiedliśmy do bardzo dużego, bardzo nowego i bardzo czarnego Volkswagena, co jak na Japonię jest dość nietypowym zjawiskiem, ale Atsuki jest przedstawicielem tego koncernu w Japonii, co tłumaczy dlaczego nie zapakował nas do Nissana, Suzuki, Daihatsu czy Toyoty w kształcie i rozmiarze skrzynki na jabłka postawionej na boku, o pojemności 658 cc (!!!!), bo właśnie takie samochody są najbardziej popularne w Japonii.

Zaczęło się wprowadzanie adresu wynajętego przez nas mieszkania do nawigacji. Atsuki dostał od nas wcześniej mailem w języku japońskim i angielskim. Zaczęła się zabawa. On skrupulatnie wprowadzał adres, nawigacja podpowiadała różne punkty docelowe, ale żaden nie zbliżał się nawet do lokalizacji, która z grubsza była określona w ogłoszeniu Airbnb. Po kilku próbach, z lekką modyfikacją raz to jednego, innym razem innego parametru, Atsuki zdecydował, że jedziemy. Piszę o tym, bo jak na pewno wiecie zabawa w adresy w Japonii na długą historię i Japończycy bardzo lubią się w nią bawić. Sprawa z adresami z grubsza wygląda tak: miejscowości podzielone są na kwadraty. Kwadraty mają swoje numery. Każdy kolejny numer określa coraz mniejszy kwadrat, aż kończy się to na numerze konkretnego domu. To w największym uproszczeniu. Brak w Japonii nazw ulic miał ponoć dezorientować obcych. Z podobnym skutkiem działa też na Japończyków, o czym mieliśmy wkrótce się przekonać.

Amerykanie po II wojnie, podczas okupacji Japonii, która trwała do 1952 roku zaczęli zmieniać tutejszy system adresowy, ale jak się tylko stąd zabrali, Japończycy natychmiast powrócili do starych zasad i cieszą się nimi do dziś.

My tymczasem po godzinnej podróży z lotniska Narita dojeżdżaliśmy do celu i już drugi najazd okazał się trafiony - stanęliśmy pod adresem. Zadzwoniliśmy domofonem, ale nic się nie wydarzyło. Adres z całą pewnością był dobry, ale zwarcia w mojej korze mózgowej sygnalizowały, że być może mamy do czynienia z self check-inem. Rezerwację robiłam wieki temu, potem jeszcze kilka innych na całą podróż, więc jak się okazało, że Atsuki ma nas odebrać z lotniska, „skipnęłam” logistykę przyjazdową i zajęłam się hukiem innych organizacyjnych spraw. Teraz jednak należało odpalić komputer w zasięgu wi-fi, żeby poznać sekrety dostania się do mieszkania. Zostawiliśmy więc walizy w samochodzie, który Atsuki zaparkował opodal na jednym z mikroskopijnych, cztero czasami sześciomiejscowych parkingów i ruszyliśmy na poszukiwanie kawiarni. Nie było to trudne, bo okolica była łaskawa w tym względzie. Wi-fi było, ale jakby go nie było, bo wymagało skomplikowanej logistyki z telefonowaniem pod jakiś numer, a jak podróżnicze doświadczenie uczy telefonu na antypodach można używać tylko w trybie off-line do lokalizowania się na mapie. Na szczęście w jednym z maili znalazłam kody wejściowe i już nic nie stało na przeszkodzie, żebyśmy zdobyli pierwszą twierdzę.

Po otrzepaniu podróżnego pyłu i wykonaniu kilku złudnie odświeżających rytuałów (była to już nasza 23. godzina na nogach, a zarazem 12.00 w południe w Tokio, a więc dzień tu dopiero się na dobre rozpędzał) udaliśmy się pod przewodnictwem Atsukiego na pobliską High Street na lunch. 


Strony polska i japońska czyli Wojtek i Atsuki, zawczasu czyli korespondencyjnie, zdefiniowali nasze preferencje kulinarne, a więc z jadłospisu zostały wykluczone zwierzęta, a pozostawione w nim ryby (wprawdzie też zwierzęta, ale zdecydowaliśmy, żeby całkowicie nie pozbawiać się możliwości doświadczenia japońskiej kuchni). Atsuki nie powstrzymał się od drwin i przepraszania za ich czyli japoński „barbarian life style”.

To, co mnie najbardziej zdumiewa w „mięsności” Japonii jest fakt, że przez KILKANAŚCIE (!!!!) wieków był to kraj w którym nie jedzono mięsa! No prawie nie jedzono. W VI wieku zawitał do Japonii buddyzm i wraz z nim zaczął obowiązywać zakaz jedzenia zwierząt. Wprawdzie dotyczył on tylko ssaków, więc ryby oraz ptactwo nie były na zakazanej liście, niemniej zasady te obowiązywały aż do połowy XIX wieku czyli do okresu Meiji, który oficjalnie zaczął się w 1868 roku. Trudno uwierzyć jak niewiele z tej wielowiekowej tradycji pozostało, tym bardziej, że 96 mln Japończyków (ze 127 mln wszystkich) przyznaje się do buddyzmu. Ciekawostką jest, że 106 mln Japończyków (z tych samych 127 mln) określa się mianem szintoistów czyli wyznawców „oryginalnej” japońskiej religii w przeciwieństwie do importowanego z Chin buddyzmu. No ale te dwie religie raczej bezboleśnie przenikają się, a religijność sprowadza się do rytuałów ze ślubami i pogrzebami na czele.

Jestem gotowa zaryzykować stwierdzenie, że wegetarianie, że nie wspomnę o weganach, bez znajomości japońskiego nie mają w tutejszych restauracjach żadnych szans. Pojęcie kuchni wegetariańskiej dla przeciętnego Japończyka jest niezrozumiałe i w najlepszym razie kucharz wyjmie plaster boczku z zupy, żeby uczynić danie bezmięsnym. Mięso jest wszędzie! Nawet jeśli są to jedynie skrawki, to albo pływają w zupie, albo ukrywają się między nitkami makaronu. Tłusta wieprzowa skórka potrafi ukryć się za krewetką, albo co gorsze za kawałkiem smażonego tofu.

Wszędzie czytam, że w kuchni japońskiej jest mało mięsa. Być może tak jest, ale jest ono wszędzie, a najwięcej restauracji rzucających się w oczy to te z krową lub uśmiechniętą świnią w logo. Zastanawia mnie dlaczego krowy na szyldach się nie uśmiechają, a świnie tak.

A my tymczasem wędrujemy jedną z ulic dzielnicy Chūō czyli tej, w obrębie której znajduje się zarówno Ginza, Tsukiji market czy stacja Tokio Główne ;o) Ulica jest pełna sklepików z ladami wystawionymi na zewnątrz, kawiarni, restauracyjek i biur. Jest słonecznie, choć nieźle wieje. To, czego mi brakuje to samochody. Przejedzie jakiś od czasu do czasu, ale nie tak wyobrażałam sobie Tokio. Migają rowery. Poruszają się, co dziwne, bez jasno określonych reguł. Ścieżek rowerowych nie ma, więc meandrują między cierpliwymi ludźmi schodzącymi im z drogi. Po drodze pobieramy pierwszą lekcję ruchu drogowego. Pytam Atsukiego czy na czerwonym świetle można przejść przez jezdnię? - Jak nic nie jedzie, to przechodzę - odpowiada. Trochę mi się to nie zgadza z wyobrażeniem o japońskim porządku, ale widocznie stare żydowskie przysłowie, które mówi, że jak ktoś ma opinię wstającego o świecie, może spać do południa, działa ponad religiami. Nie znaczy to też, że tu każdy poluje na czerwone, żeby sobie na nim przelecieć przez jezdnię, ale jak trzeba, to się idzie.


Po kilku minutach docieramy do restauracji serwującej sushi. Jest to tzw. kaiten sushi czyli sushi train, a inaczej conveyor belt sushi. Na ten temat nie ma się co rozpisywać, prawie każdy to zna, bo sushi trainy dotarły do Polski i to dawno temu. Wiadomo, że talerzyki w różnych kolorach, po których rozpoznaje się cenę płyną po taśmie na wprost nosa i chodzi o to, żeby się nie pomylić i nie wziąć najdroższego ;o) Tutaj dodatkowo jest nieco wyżej specjalny track z dostawami na specjalne życzenia. Po tych torach jeździ z głośnym churgotem Shinkansen zatrzymując się przed człowiekiem, który złożył zamówienie. O Shinkansenach jeszcze będzie. Tych prawdziwych!

Podczas lunchu miała też miejsce druga lekcja „japońskości”. We wszystkich tego typu restauracjach zielona herbata, najczęściej matcha, jest darmowym dodatkiem. W naczynku o nazwie natsume jest proszek z matchą, a z pulpitu wystaje kranik z gorącą wodą. Proszek sypie się do kubeczka i zalewa wodą. Oczytałam się przed przyjazdem do Japonii o tutejszych rytuałach więc pytam Atsukiego czym rozmieszać herbaciany proszek w wodzie, bo wiem, jak ten przygłupi prymus, że służy do tego chasen, którego zresztą pragnę i który pewnego dnia zostaje mi wręczony przez Towarzysza Podróży, ale to kilka miast dalej. W odpowiedzi Atsuki bierze do ręki pałeczki, bełta nimi w kubku i z satysfakcją podnosi go do ust, żeby się napić. Robię to samo. Szach mat.





Po obiedzie rozstaliśmy się. Atsuki poszedł do samochodu, a my postanowiliśmy zakręcić parę rundek po okolicy, żeby nie paść za wcześnie spać i nie zerwać się w środku nocy. O ile na głównej ulicy było trochę ludzi i jakiś ruch, to na przecznicach było pusto i cicho. Jedyne życie można było odnotować w doniczkach stojących przy wejściach do domów tworzących mikroskopijne ogródki. A w nich sezonowe kwiatki, ale też szczypior, kolendra, widziałam nawet już kwitnącą rukolę. W drodze powrotnej do domu mijaliśmy uliczny sklepik z sushi, w którym sprzedawca przeceniał akurat o połowę swoje tacki. Z 800 yenów na 400 (równowartość 14 zł)! Wyszły z nas najgorsze instynkty łowców okazji. Kupiliśmy dwie tacki na kolację i pociągnęliśmy nogi do domu. W 30. godzinie bez spania zasnęliśmy nad sushi…! To było bardzo piękne zwieńczenie długiego dnia! 




Zaraz następny odcinek. Słowo honoru, że nie będę opisywała pobytu w Japonii po godzinie ;o) Będzie natomiast ze szczegółami o kolacji w japońskim domu!

6 komentarzy: