poniedziałek, 3 października 2016

Sernik jesienny na dwa świerszcze!

Jesień bezceremonialnie umacnia się na swoich pozycjach. Wprawdzie dopiero co mignęły mi w Gdańsku jakieś włochate męskie nogi w bermudach, ale to skutek bałamutnego wpływu morza i nie można w tym akcie desperacji upatrywać nadziei na odwrócenie kierunku zmian. Za dwa miesiące nie będziemy raczej chłodzić się sorbetami, tylko zwalać winę na temperaturę za centylion kalorii wprowadzanych do organizmu pod postacią tzw. comfort food.

Comfort food to jest bardzo ciekawe zjawisko! Po raz pierwszy użyto tego określenia w (!) 1966 na łamach dziennika The Palm Beach Post. Tekst dotyczył wpływu jedzenia na samopoczucie i nie opierał się na żadnych badaniach, tylko na obserwacji, że dla poprawienia nastroju ludzie sięgają po jedzenie które wywołuje dobre wspomnienia, kojarzy im się z bezpieczeństwem domu rodzinnego i posiłkami, które gotowała mama. Wśród wymienianych potraw było na przykład gotowane jajko, rosół czy lody, ale też wiele innych, bo „comfort foodów” może być tyle, co ludzi.

Naukowej oceny zjawiska podjęli się w 2014 roku naukowcy z University of Minnesota. Badania były sponsorowane przez NASA, bo ich celem byli astronauci, a właściwie metody wpływania na ich dobre samopoczucie podczas długich misji w przestrzeni kosmicznej. Otóż, okazało się, że jedzenie, które badani definiowali na początku eksperymentu jako rzekomo mające dobry wpływ na poprawę ich nastroju, istotnie tak działało! Ale, ale… Taki sam wpływ wykazywało jedzenie, definiowane jako neutralne, i co najciekawsze, brak jedzenia także powodował poprawę nastroju. Trochę można zgłupieć w tym momencie!
 

Jakkolwiek niewiarygodnie to brzmi, wygląda na to, że wierzymy w kojące działanie comfort food i zaklinając w ten sposób rzeczywistość, odczuwamy poprawę czyli innymi słowy mitologizujemy pewne potrawy. Podobnie zadziała jedzenie, którego nie uważamy za comfort food, bo tak naprawdę, to upływ czasu ma terapeutyczne działanie.

To straszne! Też jestem zdruzgotana! Pozbawiono nas tego wspaniałego narzedzia, lekarstwa na smutki - miseczki czegoś pysznego czy ciastka z kremem! Ale co robić, trzeba się z tymi realiami zmierzyć!

Dlaczego teraz o tym piszę? Nadchodzi pora roku, w której łatwiej jest sobie pobłażać! Bo zimno, bo ciemno, bo z domu nie chce się wyjść na przebieżkę! Warstwy ubrań w dobrze znanej i praktycznej konfiguracji na cebulkę, ukrywają wszystkie wybrzuszenia, wyudzia i inne, mniej lub bardziej okrągłe części ciała, a pojęcie comfort food odpuszcza grzech obżarstwa w majestacie troski o równowagę psychiczną! Potem zima przemija, a człowiek zostaje z tym dorobkiem, jak Himilsbach z angielskim!

Jeden z badaczy prowadzących wspomniany eksperyment trafnie go skonkludował „So you lose one justification for eating a cookie. Come up with another one” ;o) W tej sytuacji nie wypada nadźgać się ciastkami do utraty łączności z czasoprzestrzenią, ale przecież nikt nie kwestionuje prawa do zjedzenia czegoś smacznego i sprawienia sobie przyjemności! Ot tak!

No więc jest oto ten pozbawiony głębszego sensu sernik! Ale można przynajmniej wypełnić nim pustkę towarzyszącą zwykle kawie! Ma ON długą historię i chyba żadne moje danie nie przeszło takiej metamorfozy. Najwięcej prób poświęciłam na dobór sera, aż doszło do spotkania trzech - jednego Polaka i dwóch Włochów! Do kupienia w każdym supermarkecie. Zmniejszałam też liczbę jajek z sześciu do czterech i najbardziej ryzykowne posunięcie - rezygnacja z dodawania roztopionego masła. Dodatek kurkumy, to już tylko wykrzyknik! W efekcie mamy delikatną, puszystą i wilgotną strukturę w kolorze kaczuszki. To dzięki kurkumie!

Nie bójcie się kurkumy! W tych proporcjach nie daje smaku, tylko kolor! Ale ma też olbrzymią moc leczniczą i profilaktyczną w tylu obszarach, że nie sposób o tym pisać przy tak banalnej okazji jak sernik! Dość, że ostatnio dodaje kurkumę gdzie się da! Pamiętacie, że była w kluseczkach dyniowych?

Jeszcze słowo o rodzynkach! Patent Pana Domu! Zalewa rodzynki koniakiem albo brandy i zamyka w słoiku. Po kilku dniach, powiedzmy bliżej tygodnia, rodzynki nasączają się alkoholem i pęcznieją! Są genialne do ciast, deserów i owoców!Można je przechowywać w ten sposób w nieskończoność, bo alkohol konserwuje. W miarę ubywania, można dodawać nowe rodzynki i dolewać alkoholu! 





Aha, wybaczcie mi tę hipisowską dekorację! Aśka Olech - „Moja Guru” od spraw estetycznych na mnie krzyczy! A to że zbyt symetrycznie, a to że ogonki od malin na talerzu, a to że kwiatów za dużo! Ale co ja na to poradzę, że kocham kwiaty ;o) Te dalie nadal kwitną pod oknem, jakby nie wiedziały, że lato się skończyło!



Sernik

Składniki:

1 kostka twarogu półtłustego 200 gr
1 pudełko mascarpone 250 gr
1 pudełko ricotty 250 gr
4 jajka
200 gr nierafinowanego cukru trzcinowego (czyli ok. 2/3 szklanki)
1 opakowanie budyniu śmietankowego bez cukru
2 łyżeczki zmielonej kurkumy
rodzynki
migdały
i co tam jeszcze lubicie - może skórka pomarańczowa?

Wykonanie:

Cukier utrzeć z żółtkami. Dodać pokruszoną kostkę twarogu i dobrze zmiksować. Miksując, stopniowo dodawać budyń w proszku, żeby nie zrobiły się grudki. Dodać ricottę i mascarpone oraz kurkumę. Białka ubić na sztywno i delikatnie wmieszać w masę serową. Dodać bakalie. Tortownicę nasmarować masłem i wyłożyć do niej masę. Do nagrzanego na 160 stopni piekarnika (grzanie góra - dół) wstawić sernik i piec ok 1 godziny. Zmniejszyć temperaturę do 140 stopni i piec jeszcze pół godziny. Trzeba pilnować, żeby sernik za bardzo nie zbrązowiał. Fine tuning temperatury i czasu zależy od piekarnika. Po upieczeniu nie otwierać piekarnika aż do całkowitego wystudzenia. Ja zwykle piekę wieczorem i wyjmuję rano! Musi być sukces!



5 komentarzy:

  1. Kózko- >>>budyń<<< jako pulpa, czy proszek? A i >>>twaróg<<< sprzedają u nas w kostkach wielkości klasycznej kostki masła, czyli 200g i w paczkach kilogramowych, także wiesz...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słuszne uwagi Elzo! Budyń w proszku naturalnie, a kostka sera 200 gr. Już wprowadziłam zmiany w tekście! Txh!

      Usuń
  2. Zrobię, zrobię, bo łatwo mi to wygląda!!!
    A co do comfort food...babcine pierogi z cielęciną!! Ach, gdzież one,gdzież...
    I o rodzynkach mi przypomniałaś, widzisz.
    Już zalewam.
    Aga Jaga

    OdpowiedzUsuń
  3. Zawsze do usług! Tylko do cielęciny nie będę z Tobą wzdychała, bo to dla mnie cielątko jest śliczne! ;o)

    OdpowiedzUsuń
  4. No, dla mnie też już od dawna....ale wtedy...cóż,człowiek był młody i głupi. Wspomnienia pachną słodko, najsłodziej!

    OdpowiedzUsuń