wtorek, 16 października 2018

Lewackie zielone curry


Zielone curry jest jednym z dań, które jadamy regularnie i ze smakiem, od czasu kiedy na kursie gotowania w Chiang Mai robiliśmy własnoręcznie pastę curry, motywowani głośnymi okrzykami tajskiej nauczycielki: szop, szop, szop, co oznaczało, po przetłumaczeniu na angielski chop, chop, chop. Na tym bowiem polega sekret curry – doprowadzenie składników za pomocą ostrego tasaka, a następnie moździerza, by stały się gładką pastą.

Tu dobra wiadomość. Pojawiła się ostatnio w Biedronce, z okazji dni kuchni azjatyckiej, pasta curry w słoiczku. Została wyprodukowana w Tajlandii, składa się z samych pobożnych składników, bo z: zielonego chilli 25%, trawy cytrynowej 25%, czosnku, szalotki, soli, galangalu i kminku. Wprawdzie brakuje w składzie skórki kaffiru, natomiast zaskakująca jest obecność kminku, ale na szczęście nie jest wyczuwalny. Ogólnie bardzo dobra pasta, za dobrą cenę.

Dziwię się, że curry nie zawojowało kuchni chłodniejszych krajów Europy, bo jest to przykład dania jednogarnkowego, chętnie spożywanego w tych rejonach, weźmy chociażby bigos czy leczo. Z tą różnicą jednak, że nie rozgotowuje się warzyw jak dla dla bezzębnych staruszków, a pozostawia składniki jędrnymi i chrupiącymi. Jest to również danie rozgrzewające o działaniu bakteriobójczym (papryczka chili, czosnek, szalotka), a więc jest idealne na jesienno-zimowe gile. 



Ostatnio wprowadziłam do naszego wiejskiego curry pewne modyfikacje. Były one dziełem przypadku, prawie jak w historii deseru o nazwie babà, który jest znakiem firmowym Neapolu. Muszę tę historię opowiedzieć, bo byłam nią zachwycona. Mało który Włoch wie, że babà zostało stworzone przez polskiego króla Stanisława Leszczyńskiego, który był niezłym pasibrzuchem, a na wygnaniu we Francji zajmował się głównie jedzeniem, w rozumieniu konsumpcją. Otóż, gotował mu Austriak i jednym z deserów, jakie serwował był gugelhupf czyli coś podobnego do babki drożdżowej. Dla naszego królika o wyszukanym guście było to jednak za suche, więc pewnego razu chlusnął na gugelhupf rum. W ten sposób stworzył ciastko ponczowe o nazwie babà. Nazwa zaś, bo możecie być tego ciekawi, wzięła się z miłości Stanisława Leszczyńskiego do „Ali Baby i czterdziestu rozbójników”. Nazwał ciastko imieniem swojego ulubionego bohatera literackiego. Neapolitańska babà jest pyszna! Rok temu degustowałam to ciacho w Neapolu jak oszalała, choć muszę przyznać, że wspaniałemu smakowi nie towarzyszy takiż wygląd!


Nie spodziewam się, że moje wiejskie curry zdobędzie przebojem żuławskie gospody i zajazdy, ale jestem bardzo zadowolona z jego transformacji. A dokonała się ona z prozaicznego powodu, a mianowicie braku mleka kokosowego w domu. Ta okoliczność sprawiła, że musiałam wykazać się kreatywnością, bo mieliśmy akurat wtedy na to curry okropną ochotę. Co zrobiłam? Zastąpiłam mleko kokosowe mlekiem kokosowo-ryżowym! I to był naprawdę świetny strzał!

Sos nie stracił na smaku, ale za to znacząco zmniejszyła się jego wartość energetyczna. Mleko kokosowe ma ok. 230 kcal/100gr, podczas gdy mleko kokosowo-ryżowe zaledwie 64 kcal. Poza tym litrowy karton mleka, od jakiegoś czasu, mamy zawsze w lodówce i z powodzeniem używamy go do kawy, robienia naleśników czy innych dań, gdzie potrzebne jest mleko. Świadomość, że przez nas żadne cielę nie jest odbierane swojej mamie w ciągu kilku godzin od urodzenia jest bardzo krzepiąca! Chyba o tym nie wspominałam oficjalnie – kilka tygodni temu zrezygnowaliśmy z jedzenia nabiału ze względów etycznych. Na początku trochę brakowało mi jopgurtów, ale już o nich powoli zapominam. Wszystko jest przyzwyczajeniem.

Wracając do naszego wiejskiego curry, jest ono wegańskie, a więc lewackie, a jego podstawę stanowią baby patisonki, które od połowy lipca produkuje ze zdumiewającą obfitością jedna roślina. Miały to być, zgodnie z obietnicą na torebce nasion, patisony czarne, ale okazały się patisonami zaledwie ciemnozielonymi. To rozczarowanie rekompensuje nam jednak fakt, że krzew zajmuje aktualnie około 3 m2, kwitnie mimo połowy października i rodzi wciąż nowe owoce! 




Muszę tu od razu zaznaczyć, że opisywane przez mnie danie jest wariacją na temat zielonego curry. Ortodoksi mogą być zdegustowani, ale już eksperymentatorzy będą zadowoleni. Natomiast czyściciele lodówek z zapomnianych samotnych marchewek czy cebul powinni być wniebowzięci. Dobór warzyw jest tu dość swobodny.

Poza zamianą mleka, zrezygnowałam z dodawania liści kaffiru albowiem nie korespondowały z żuławską wsią. Tajską kolendrę zastąpiłam kolendrą spod okna, której kwiecia użyłam także do dekoracji talerza.


Nie przerażajcie się baby patisonkami! Raczej trudno je dostać na miejskich bazarach. Ale małe cukinie, z którymi raczej nie ma problemu zachowają się w tej potrawie tak samo. To curry robi się w 20 minut, więc po przyjściu z roboty można raz dwa wyczarować prawdziwą ucztę. Dobrze ucztować razem z ryżem.

No to do dzieła!

Zaczynamy od nastawienia ryżu, a gdy się gotuje, robimy curry.




Składniki na 3 osoby

2 szklanki mleka roślinnego (ja używałam kokosowo-ryżowe firmy Joya, a innym razem owsiane, do kupienia w Lidlu, nie mają żadnych podejrzanych składników)

1 porządna łyżka pasty curry

3 cukinie o wielkości do 20 cm

2 marchewki

2 średnie cebule

pół szklanki mrożonego groszku

świetnie robią grzyby mun, które trzeba co najmniej pół godziny wcześniej namoczyć w wodzie

pół szklanki świeżej kolendry

łyżka oleju sezamowego

sezonowe kwiaty do dekoracji (u mnie kwiaty ogórecznika i kolendry)

Wykonanie

Cukinie pokroić w pięciocentrymetrowe słupki, marchewki w nieco mniejsze, cebule w kwadraty. Kolendrę posiekać średnio-drobno i trochę zostawić do dekoracji. Jeśli używamy grzybów mun, tniemy je na półcentymetrowe paseczki.

Do garnka wlewamy mleko roślinne i wkładamy pastę curry. Podgrzewamy mieszając do rozpuszczenia pasty. Gdy płyn jest gorący wrzucamy grzyby (jeśli ich używamy; wymagają najdłuższej obróbki cieplnej), po dwóch trzech minutach dorzucamy marchew, groszek oraz cebulę i mieszamy na średnim ogniu przez 3-4 minuty. Dorzucamy cukinię i delikatnie mieszamy składniki przez kolejne 3 minuty. Na koniec dodajemy kolendrę, mieszamy i od razu zdejmujemy z ognia. Wykładamy na talerze, dekorujemy listkami kolendry i kwiatami (bez kwiatów też jest jadalne ;o) polewamy olejem sezamowym i podajemy z ryżem.



1 komentarz:

  1. Patisony Jak Neapolitańskie BabPy tylko że ładniejsze. Może do tego Curry Król Leszczyński chlusnął by trochę Porto Towny... He?

    OdpowiedzUsuń