sobota, 13 lutego 2016

Dominikana, ale NIE all inclusive! Plus fasolka duszona po dominikańsku!


Cristina nigdy nie przychodzi z pustymi rękami. Przynosi, a to pomarańcze z ogrodu kwaśne jak cytryny, a to banany, z tych malutkich, długości palca, jeszcze zielone, ścięte na dojrzewanie, a to bukiet kwiatów. Ostatnio wkroczyła z owocem guanábana (Annona muricata), a po polsku należałoby powiedzieć z flaszowcem miękkociernistym. 


Flaszowiec miękkociernisty anihiluje komórki nowotworowe nie uszkadzając zdrowych komórek, działa przeciwwirusowo,  bakteriobójczo, przeciwgrzybiczo, przeciwpasożytniczo, obniża ciśnienie krwi oraz działa antydepresyjnie.

Z męczennicy jadalnej już się śmiałam, mamy też w języku polskim wspięgę chińską, która po angielsku, jakże banalnie się nazywa - yardlong beans (fasolka długości yarda) albo Chinese long bean czyli chińska długa fasolka, po prostu. Moim ulubionym jest jednak pochwiak wielkopochwowy - po angielsku straw muschroom! Ale co tam lingwistyczne wygibasy, gdy Cristina stoi w drzwiach z tym flaszowcem miękkociernistym i oznajmia: I'm going to my mom. I plan to visit 3 schools in the countryside on the way, mayby you want to go with me? Zobaczyć 3 wiejskie szkoły! Nie musimy się z Towarzyszem Podróży porozumiewać w tej sprawie! Jedziemy! Propozycja wizyty u mamy jest nieco zaskakująca. Sądziłabym, że takie przywileje zarezerwowane są jedynie dla najbliższych przyjaciół. Czyżby wspólne kiszenie kapusty przeniosło nas w obszar szczególnej zażyłości? Pytam: How old is your mum? 85 - słyszę w odpowiedzi, plus kilka zdań o tym jak jest żwawa i energiczna! No dobra - przekonamy się! Zbiórka za pół godziny na parkingu. Cristina radzi, żeby jechać dwoma samochodami, bo ona na miejscu zostanie trochę dłużej.

Wizyty Cristyny w szkołach związane są z jej pracą. Prowadzi ona holendersko-dominikańską fundację, której celem jest rozwój opieki dentystycznej na wyspie. Fundacja sprowadza używane fotele dentystyczne, sprzęt medyczny i zbiera fundusze na remonty i wyposażanie ośrodków zdrowia. Organizuje też przyjazdy dentystów wolontariuszy, którzy przez dwa tygodnie nieodpłatnie leczą zęby. Mało tego, za przelot i pobyt płacą z własnej kieszeni. W wiejskich szkołach Cristina uczy dzieci nawyku mycia zębów, rozdaje szczoteczki i pasty, wiesza plakaty z instrukcją szczotkowania. Dzisiaj planuje sprawdzić jak jej misja wcielana jest w życie. Jedziemy po wertepach kilkanaście kilometrów za Puerto Plata. Krajobrazy sielsko - malownicze, teren jest pagórkowaty. W zielonych dolinach rosną palmy, a na horyzoncie widać lazurowy ocean. Przy drodze pasą się krowy, baraszkują świnie, tak właśnie - baraszkują - ryją w ziemi, podskakują, sprawiają wrażenie jakby się ganiały, widać, że korzystają z życia bez krat. Między nimi spacerują kury doglądane przez koguty.

Koguty w Dominikanie, to nie tylko ogniwo w procesie produkcji jajek, to ofiary potężnej namiętności Dominikańczyków - walk kogutów! Odbywają się one wszędzie, jak Dominikana długa i szeroka. Towarzyszą temu zakłady, a więc pieniądze, ale tu chodzi o coś więcej - o manifestację męskości, która w tym kraju nie polega na otwieraniu przed kobietą drzwi, a już jeżeli ma związek z kobietą, to sprowadza się do płodzenia dzieci, na które nie płaci się alimentów. No więc te walki. Odbywają się na okrągłym, wysypanym piaskiem ringu. Kogutom zakłada się metalowe ostrogi i goli im się piersi, żeby było widać skaleczenia. Przed walką ptaki są drażnione, żeby walka dostarczała odpowiednich emocji. Koguty walczą na śmierć i życie. Właściciel zwycięskiego ptaka zabiera skatowaną ofiarę, żeby ją w domu zjeść! Oraz pieniądze! Żeby je wydać na kolejną walkę. Walki kogutów to biznes.



My tymczasem zajechaliśmy pod pierwszą szkołę. Zaparkowaliśmy samochód obok kilku motocykli i osiołka. Szkoła to parterowy budynek składający się z dwóch izb. Jedna to klasa, a druga, to pomieszczenie w stanie surowym, jeszcze bez dachu, a może na zawsze bez dachu. W klasie jest troje dzieci. Okazuje się, że to dopiero drugi dzień po feriach i reszta uczniów jeszcze się nie zebrała, tłumaczy nauczycielka (!!!!). Szkoła podstawowa trwa osiem lat, jak niegdyś u nas. W wiejskich szkołach bywa po dwadzieścioro dzieci, więc wszystkie są zwykle w jednej klasie, co oznacza, że sześcioletnie maluchy uczą się razem z nastolatkami. Od tego semestru wszystkie dzieci mają dostawać w szkole darmowy posiłek. Edukacja w Dominikanie jest bezpłatna, ale 20% mieszkańców to analfabeci. Oficjalnie to 10 %. 


Budynek szkolny. Z kratami w oknie klasa, obok bez dachu, okna i drzwi pomieszczenie czekające na lepsze czasy.

W następnej szkole klasa jest pełna dzieci. Witają nas zaciekawione, a globus idzie w ruch, gdy Cristina przedstawia nas i mówi, że przyjechaliśmy z dalekiej Polski. Cristina wychodzi porozmawiać z dyrektorką, a my zostajemy w klasie z dziećmi sami. Towarzysz Podróży przejmuje inicjatywę i rozpoczyna lekcję matematyki, dziedziny, którą można uprawiać bez słów ;o) Dzieci wciągają się do zabawy i rozwiązują zadania. Między ławkami przechadzają się kury, które dziobią pozostałości po jedzonych tu chrupkach. Nie wzbudzają niczyjego zainteresowania. Poza naszym.



Inspekcja sanitarna nie wypada zbyt dobrze, bo sfinansowane przez fundację Cristiny toalety są nieczynne. To znaczy w jednym kibelku jest magazyn na rupiecie, a w drugim, wprawdzie jest sedes, ale umywalkę podobno zdemolowały dzieci, więc można zrobić siku, ale nie da się już umyć rąk. Do spłukiwania kibelka służy woda z metalowej beki umieszczonej na dachu. Beka napełniana jest wodą deszczową. Miejscowi mówią, że w ciągu sześciu miesięcy padało parę razy. W magazynie na rupiecie Cristina odkrywa nieodpakowane szczoteczki do zębów i pasty, które przywiozła kilka miesięcy temu. Ale na ścianie wisi plakat z instrukcją jak myć zęby. Tylko jak myć zęby bez wody? Cristinie opadają ręce. Jest wściekła na dyrektorkę i nauczycielkę w jednej osobie, ale swoją złość okazuje tylko nam. Żeby nie zniechęcać personelu.

W trzeciej szkole też jest troje dzieci, które korzystają z naszej wizyty i lecą tarzać się w piachu! Nauczyciel opowiada o swoim niepokoju o szkołę (i o siebie), która może być zamknięta, bo chodzi do niej tylko 12 dzieci i mogą być przeniesione do sąsiedniej wsi w ramach oszczędności budżetowych. O Polsce słyszał. Wie, że jest w Europie.

Po turnee po szkołach zajeżdżamy do ośrodka zdrowia, do którego dotarły właśnie z Holandii dwa dentystyczne fotele i za holenderskie pieniądze założono klimatyzację. Oglądamy dwa przyzwoicie wyposażone gabinety lekarskie i ambulans, także prezent od bratniego holenderskiego narodu ;o) Cristina wita się serdecznie z lekarzem, przedstawia nas i przypomina, że gdybyśmy potrzebowali pomocy lekarskiej, to mamy się najpierw do niej zwrócić, a ona wszystko zorganizuje. Wizyta w tym ośrodku kosztuje 200 pesos czyli mniej niż 20 zł i jest to ponoć kwota, na którą mogą sobie pozwolić mieszkańcy okolicy. Cristina wciąga się w rozmowę z personelem ośrodka i idą w ruch jakieś papiery, po chwili podchodzi do nas i pyta czy sami trafimy z powrotem do domu. Mamy iPada, z kartą 3 GB za, bagatela, równowartość 150 zł. Po jej kupnie musieliśmy oboje wziąć proszki uspokajające. W Polsce taka karta kosztuje mniej więcej 15 zł. Na amerykańskiej  stronie CIA czytam, że 5 mln (z 10 mln) mieszkańców Dominikany ma dostęp do internetu. Być może abonamentowy internet jest tańszy od pre-paidowego, inaczej trudno mi wyobrazić sobie tych 5 mln ludzi w sieci! Ocenia się, że zaledwie 10 % Dominikańczyków żyje w dobrobycie, reszta walczy o przetrwanie.

Wsiadamy do samochodu zastanawiając się nad przyczyną zmiany planów, na dodatek bez słowa wyjaśnienia. Chodzi o mamę Cristyny, którą mieliśmy odwiedzić. No ale ciągle uczymy się tutejszych zwyczajów! Cierpliwie i z pokorą. Towarzysz Podróży odpala mapę na iPadzie i zaczyna się śmiać! Pokazuje mi naszą lokalizację, która nazywa się Maimón - czyli… my mom. Cristina mówi po angielsku z dość ciężkim akcentem i oboje ulegliśmy złudzeniu. Sprawa się wyjaśniła. Drugą połowę dnia postanowiliśmy spędzić szwendając się po dzielnicy kolonialnej Puerto Plata. Towarzysz Podróży przekręcił kluczyk w stacyjce.

Nigdzie nie widziałam równie paskudnego miasta jak Puerto Plata. Mieliśmy już jakie takie pojęcie o jego uroku, bo jeździliśmy tam po zakupy. Na głównej ulicy tego 200 tysięcznego miasta atakują szyldy: repuestos, ferreteria, gomeria i peluqeria, najczęściej ręcznie malowane na czym się da. Ta oferta handlowo-usługowa oddaje charakter miasta, a trochę także i kraju. Repuestos to części zamienne, ferreteria to sklep żelazny, gomeria to zakład wulkanizacyjny, a peluqeria to fryzjer. Zapotrzebowanie na części zamienne bierze się stąd, że w przeciwieństwie do Europy czy Ameryki, nie wyrzuca się zepsutych urządzeń. Tutaj wszystko się reperuje, bo jednak wychodzi taniej. Sklepy żelazne zaopatrują różnej maści złote rączki, bo najlepiej jest zrobić wszystko samemu. Wulkanizatorzy ratują ofiary nawierzchni drogowych, które są tu jedyne w swoim rodzaju. Drogi szutrowe, bite - wiadomo czego można się po niech spodziewać - niczego, ale na głównych szlakach jest asfalt, któremu ufasz. Jedziesz sobie człowieku prostą drogą poza miastem, tak z 80 km/h i nagle, bez żadnego ostrzeżenia koła samochodu zaczynają wpadać w 20 - centymetrowej głębokości dziury. Ostro hamujesz, ale i tak dwie przednie jedynki chowasz sobie do kieszeni i dziękujesz Bogu, że na tym się skończyło. No więc wulkanizatorzy ręce mają zatarte cały czas! Łatają dziury w oponach i prostują felgi. Fryzjerzy przeżywają oblężenia w okolicy weekendów. Co ciekawe, klientami są głównie mężczyźni. Strzygą sobie główki, golą twarzyczki, modelują wąsiki i prowadzą życie towarzyskie. Kobiety z dziećmi siedzą w domach, to znaczy na ulicach przed domami, na plastikowych krzesełkach. Głośno gra muzyka. Wokół krążą bezpańskie psy. 




Dzielnica kolonialna położona wzdłuż Malec
ónu czyli nadmorskiej promenady została zbudowana w stylu wiktoriańskim. To w tych właśnie czasach rozkwitały tu fortuny zbijane na plantacjach trzciny cukrowej. Emigranci z Europy przypływali tu w poszukiwaniu lepszego życia, zarabiali pieniądze, zakładali rodziny i budowali domy, nierzadko prawdziwe rezydencje. Teraz pozostały po nich zmurszałe konstrukcje, odłażące kolejne warstwy farby olejnej i zapadające się chodniki. Ileś domów wokół głównego placu miasta odrestaurowano, ale wystarczy wejść w dowolną boczną ulicę, żeby natknąć się na zapuszczone, zaszczane, zrujnowane domy. 


Dominikana to jest bardzo biedny kraj z małą garstką zamożnych ludzi i milionami biedoty. To kraj będący w szponach korupcji, która sięga czasów jednego z najokrutniejszych dyktatorów świata Rafaela Leónidasa Trujillo, który wyniszczał kraj i demoralizował ludzi przez 31 lat, aż do swojej śmierci w zamachu w 1961 roku. Czytam teraz „Święto kozła” Mario Vargasa Llosy, dopiero co skończyłam „All inclusive” Mirosława Wlekłego - wyjazdowy prezent od Izy (dzięki Izek!), i nie jestem w stanie patrzeć na ten kraj oczami klientów pięciogwiazdkowych hoteli odgrodzonych od rzeczywistości wysokim murem i brakiem potrzeb możliwych do zrealizowania na zewnątrz. Myślą, że są w raju i nie mają pojęcia, że temu rajowi bliżej do piekła. Mirosław Wlekły przyjechał na wyspę po wybuchu afery pedofilskiej z nuncjuszem papieskim Józefem Wesołowskim. Spróbował spojrzeć na sprawę w szerszym kontekście. W efekcie powstała ciekawa, reporterska, nieźle udokumentowana książka o współczesnej Dominikanie. Powinien ją przeczytać każdy, kto planuje przyjazd na wyspę. Nie żeby popsuć sobie humor. Ale żeby pobyt był trójwymiarowy, a nie w 2D jak łacha piachu na plaży.

Innym wymiarem Dominikany jest muzyka! Merengue i baciata to najprawdziwsze, autentyczne tutejsze wynalazki zrodzone z folkowych rytmów. Muzyka rozbrzmiewa tu wszędzie i jej wesołe rytmy jakby zaprzeczały nędzy i problemom. Kilka dni temu usłyszeliśmy na plaży fajny kawałek! Towarzysz Podróży został wydelegowany do baru w celu ustalenia autora i tytułu. Wrócił z nazwiskiem Juan Luis Guerra. W domu, po wstukaniu nazwiska do internetu okazało się, że to nie jest jakiś podwórkowy grajek! Ma 14 nagród Grammy, studiował muzykę w USA i sprzedał 30 milionów płyt. W minionych dniach dawał koncerty w Medison Square Garden w Nowym Jorku, w Bostonie, Montrealu i Toronto. Jako jeden z niewielu, którzy odnieśli sukces, nie wyemigrował do Miami i mieszka z rodziną w Santo Domingo. Cóż, straciłam dla niego głowę! Koleżanka, której wysłałam linka do Youtuba, objaśniła mnie, że miała to samo po powrocie z Kuby, ale szybko jej minęło, bo polskie ołowiane niebo nie sprzyja takim rytmom! Mam nadzieję, że nie spotka mnie to samo! 


Tak śpiewa Juan Luis Guerra! 


Żeby zakończyć dzisiejszy odcinek w równie pogodnym, co muzyka nastroju, zaproponuję tutejsze sztandarowe danie, trochę o charakterze polskiego bigosu. Znaczy to, że nie ma na nie jednego konkretnego przepisu i każda gospodyni wykonuje własną wariację na ten temat. To habicuelas rojas guisadas - duszona czerwona fasola z warzywami. Jedliśmy wykonaną przez Cristinę i jest to jej przepis. O zaletach fasoli pisałam niejednokrotnie! Jeśli ktoś jeszcze nie wstawił jej do swojego jadłospisu, to właśnie nadarza się okazja! Dodam jeszcze, że rok 2016 jest rokiem warzyw strączkowych! Do dzieła więc! ;o)




Duszona czerwona fasola z warzywami

Składniki

szklanka czerwonej fasoli
2 papryki, najlepiej zielona i czerwona
kilka łodyg selera naciowego
kawałek dyni
1 cebula
papryczka chilli - ilość według własnego uznania
świeża kolendra
5 ząbków czosnku
3 łyżki suszonego oregano
3 łyżki pasty pomidorowej, albo 2 koncentratu
pęczek świeżej kolendry

Fasolę moczymy przez noc. Rano odlewamy wodę, dokładnie płuczemy, zalewamy wodą, tak żeby 3 cm wody były ponad fasolę i gotujemy przez 30 minut. Po tym czasie dodajemy pokrojoną dynię i oregano i dalej gotujemy.
Na patelni podsmażamy posiekany czosnek, papryczki chilli i pokrojoną cebulę. Po kwadransie od włożenia dyni, dodajemy zawartość patelni. Kroimy paprykę i seler naciowy na spore kawałki i dokładamy do garnka razem z pastą pomidorową. Pozwalamy perkotać wszystkim składnikom przez kolejny  kwadrans, po czym sprawdzamy sytuację w garnku. Trzeba ocenić przede wszystkim twardość/miękkość fasoli i dyni. Gdy test wypada pomyślnie, dodajemy posiekaną kolendrę, pieprz, sól do  smaku i cieszymy się słońcem Dominikany na talerzu!




2 komentarze:

  1. Solidnie napisane. Pozdrawiam i liczę na więcej ciekawych artykułów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki! Polecam teksty o Japonii, Hawajach i o Włoszech. Chyba są fajnę ;o) Pozdrowienia! k

    OdpowiedzUsuń