niedziela, 31 sierpnia 2014

Bornholm. 4 powody!



Dzisiaj miało być o śliwkach, ale zewsząd zaatakowały grzyby! Jestem typem zbieracza, do czego już się przyznawałam na tych łamach i zawsze czuję dreszcz rozkoszy na widok kapelusika przyczajonego w trawie. Ostatni raz, który dostarczył mi silnych emocji, miał miejsce na Bornholmie. A było to tak! 

Któregoś wrześniowego dnia, ze trzy lata temu, Pan Domu zaproponował kilkudniowy wypad na wyspę, którą polubił dzięki swojemu przyjacielowi Andrzejowi B., który to z kolei, zapałał tak wielkim uczuciem do tych 588 km2 ziemi wystającej z morza, że od kilkunastu lat spędza tam każde lato. 

Na wyjazdy nie trzeba mnie namawiać, więc spakowaliśmy po małej walizce, wygarnęliśmy to i owo z lodówki, wzięliśmy po składaku i pojechaliśmy na lotnisko. Pan Domu tym razem wystąpił w roli Towarzysza Podróży oraz Pilota. 



Tu już za sterami, ale jeszcze w ziemskim nastroju. W chmurach na jego obliczu zwykle gości powaga przełamywana zagadkowym uśmiechem. 


Pilot ustawił współrzędne lotniska EKRN (Rønne) i wystartowaliśmy! Lot z Warszawy na Bornholm trwa 2 godziny. Wyspa jest oddalona od polskiego brzegu Bałtyku jakieś 60 km. Wylądowaliśmy około 18.00. Po załatwieniu formalności i opłacie za lądowanie wraz z postojem, która jest mniejsza niż opłaty, na prowincjonalnych polskich lotniskach, wskoczyliśmy na przywiezione ze sobą rowery, żeby pojechać do stolicy Bornholmu Rønne (8 km), po samochód (lotniskowa wypożyczalnia była już zamknięta, o czym nas zawczasu uprzedzono). Klamoty zostały u miłego pogranicznika - mieliśmy je odebrać, gdy już będziemy dysponować bagażnikiem większym niż rowerowy. 


Pedałowaliśmy sobie ścieżką rowerową, mając ogrodzenie lotniska po jednej stronie i las po drugiej. A jak las, to w naturalny sposób odzywa się pęcherz. Towarzysz Podróży skręcił w leśną ścieżkę, zaparkował i zniknął w zaroślach, a ja przystanęłam na skraju lasu. Spojrzałam w dół. U moich stóp rósł dorodny prawdziwek. Już się chciałam na niego rzucić, ale zreflektowałam się - po co mi jeden. Moja rozterka nie trwała długo! 30 cm dalej rósł kolejny, a następne 20 jeszcze jeden. 



Nim mój Towarzysz Podróży wyhynął z krzaków, miałam kilka pięknych grzybów i wokół siebie dostrzegałam kolejne. Była połowa września i robiło się już szaro, a przybliżyliśmy się do zdobycia samochodu o zaledwie kilkadziesiąt metrów. Zwyciężył rozsądek. Pierwszy raz w życiu wyszłam z lasu, w którym jeszcze były grzyby.

Już po nocy dotarliśmy do małego domku na brzegu morza, do którego klucz czekał na nas pod wycieraczką. Formalności z właścicielem mieliśmy załatwić nazajutrz. Jak twierdzi Andrzej B jeszcze niedawno, zostawianie otwartych domów i nieprzypinanie rowerów było tu tak normalne, jak oddychanie, ale w miesiącach letnich turystów przybywa, a wraz z nimi poczucie bezpieczeństwa maleje. 

Nadal jednak działają przydrożne „bezobsługowe” sklepiki. Gospodarze wystawiają blisko drogi rozmaite płody rolne, od ziemniaków i truskawek po pęczki pietruszki. Na wszystkim jest cena i słoik, do którego wrzuca się należną kwotę. Jednak nad jednym z takich punktów widziałam zamontowaną kamerkę! Jednak Duńczykom puściły nerwy!


Następnego dnia wyruszyliśmy na objazd wyspy! Jest to maleństwo, które można zdobyć jednego dnia, ale jest też mnóstwo okazji do postojów. Widoczki, kościółki, słodkie miasteczka, galerie sztuki, kawiarenki, porty i porciki. 


To jeden, z kilku kościołów rotundowych, które wpisane są w krajobraz wyspy



Powyżej i poniżej okolice Hasle, północno-zachodnia strona wyspy.

Okolice Dueodde, część południowo-zachodnia, mały porcik. W pobliżu najpiękniejsze plaże wyspy.


Powyżej gdzieś w centrum Rønne. Niżej port tamże.


Na Bornholmie osiedliło się sporo rzemieślników i artystów. Jest wiele warsztatów ceramicznych połączonych z minisklepikami, jest huta szkła, a nawet muzeum sztuki Bornholms Kunstmuseum. Budynek muzeum mógłby zdobić dowolną europejską stolicę. Na dodatek zbudowany jest na klifie, z którego rozciąga się metafizyczny widok na morze.



Północna i wschodnia część wyspy jest skalisto - urwista, a południowa i zachodnia piaszczysta, w najszerszym tego słowa rozumieniu. Dowody wyżej i niżej.


Środek wyspy porastają lasy. Wokół nich są uczesane grzebykiem pola, gospodarstwa jak z bajek dla dzieci, ze zwierzętami, które same chcą podać łapkę, a wszystko to jest oplecione gęstą siecią ścieżek rowerowych. Nie przychodzi mi do głowy żadne inne znane mi miejsce, które jest tak przyjazne rowerzystom! 300 km tras i to nie tylko emeryckie, po płaskim. Górski rower też się tu nie zmarnuje! 


Byliśmy na Bornholmie kilkakrotnie - we wrześniu, w październiku i w czerwcu, czyli zawsze po, lub przed sezonem. Jeżdżenie rowerem jest tutaj ekstatyczne! Ot, choćby coś takiego - samochod który cię wyprzedza, zwalnia do 30 km, mimo, że jesteś na ścieżce, więc nie musi cię omijać, a robi to tylko dlatego, żeby nie owionął cię pęd powietrza. Łzy wzruszenia same płyną z oczu jak górskie potoki na wiosnę! A nie dalej jak wczoraj, jechałam sobie rowerem do naszego lokalnego żuławskiego GS-u. Na zwodzonym, zabytkowym moście, na którym jest ograniczenie prędkości do 30 km/h, minęło mnie audi stare ale jare, z prędkością, co najmniej 80 km/h, tak że nieomal katapultowało mnie do wody! I jak takiemu nie życzyć, żeby sczezł w najbliższym rowie!

Ale miało być o bornholmskich grzybach. Razu pewnego podjeżdżamy do przydrożnych pojemników z recyclingiem. Towarzysz Podróży zajmuje się dystrybucją naszych śmieci, a ja daję nura między drzewa. Dosłownie dziesięć kroków od pojemników znajduję największego w życiu prawdziwka z liczną rodziną! Wracam pędem, żeby pochwalić się znaleziskiem. Towarzysz Podróży już nie jest sam. Obok niego stoi Duńczyk i wrzuca do pojemnika plastikowe butelki. Na mój widok, a raczej na widok moich grzybów, na jego twarzy pojawia się wyraźny niepokój. Pyta czy na pewno wiemy, co robimy i ostrzega, że grzyby mogą być trujące. Nie był to jedyny raz, kiedy Duńczycy upewniali się, że na pewno znamy te grzyby, które niesiemy w torbach. W sumie miło z ich strony! Oni zbierają tylko kurki. 

Ale i u nas pojawiły się wątpliwości. W pobliżu domu, znaleźliśmy na łące egzemplarze, które mogły być kaniami. Ale nie mieliśmy pewności. Postanowiliśmy zadzwonić do Marzki, którą znaliśmy z historii o kaniach z pilskich lasów. Powinna wiedzieć! Pierwsze podpowiedzi mające służyć zdemaskowaniu grzybów nie wydawały nam się wystarczająco przekonujące, więc piłowaliśmy Marzkę, w nadziei, że może wymyśli coś, co przesądzi o prawdziwości rzekomych kań. W końcu orzekła, że jak zobaczymy kanię, to na pewno będziemy wiedzieli, że to kania! Uznaliśmy, że chce, żebyśmy się wreszcie odczepili, co też zrobiliśmy, ale w następstwie konsultacji, zdecydowaliśmy się jednak odpuścić wątpliwe okazy. Następnego dnia, po drugiej stronie wyspy (tej skalistej) wędrowaliśmy przez łąkę do nabrzeżnych skał i natrafiliśmy na wyjątkowej urody grzyby. Co ciekawe, gdy tylko je zobaczyliśmy, od razu wiedzieliśmy, że to kanie! ;o) Marzka jednak miała rację! Zjedliśmy je obtoczone w bułce i jajku, i usmażone na złoto ! Każda kania była wielkości średniej patelni! Ach, jakie były grzesznie rozkoszne!




W zasadzie podczas każdego wyjazdu z domu, czy to rowerem czy samochodem, zahaczaliśmy o jakiś lasek, albo zagajnik. Codziennie wracaliśmy z kilkoma kilogramami grzybów, suszyliśmy je na trzech poziomach w piekarniku i spaliśmy w grzybowych oparach, które co wieczór wypełniały cały domek. Nie muszę dodawać, że pobyt upływał pod hasłem grzyby na tysiąc sposobów! Odkryliśmy, że przedstawiciel rodziny wpełzł nawet na ścianę w łazience! Nic dziwnego, wilgotność na wyspie wynosi ok. 80% - 90%. 


Byliśmy trochę w rozterce, bo Bornholm, jak to wyspa, ma pięknie rozwinięte rybołóstwo i zwłaszcza północno-zachodnie wybrzeże słynie z wędzonych ryb i wędzarni o bardzo charakterystycznym kształcie - jest ich ok. 60. Mieliśmy na ryby ochotę! 


Wędzarnia w Hasle, północno-zachodnia część wyspy.


Znakiem firmowym wyspy są bornholmery czyli śledzie bornholmskie. Najbardziej popularne są właśnie wędzone. Wędzi się też ich ikrę. Znaliśmy śledziową ikrę tylko w wersji z oliwą i cebulką (oboje uwielbiamy; kupuję pod Halą Mirowską). Ta wędzona była w porządku, ale bez uniesień! Na bornholmskich stołach goszczą także dorsze i makrele, no i dużo różności spoza Bałtyku. W restauracjach duży wybór rybnych dań. Pyszne są wątróbki z dorsza w oleju. Za każdym razem wracaliśmy z zapasem puszek! Może Andrzej przywiózł coś w tym roku! Może to przeczyta ;o)

Wędzona ikra śledzia.

Jak na prawdziwych zbieraczy przystało, nie poprzestaliśmy na grzybach. Cała wyspa porośnięta jest różami - gatunek rosa rugosa czyli róża pomarszczona. Akurat w połowie września  krzewy obsypane były czerwonymi owocami. 


Chwilę później pozbawiłam te krzaki owoców!


Niewiele jest smaczniejszych i zdrowszych konfitur od konfitury z owoców róży. Zbieranie owoców to dziecinna igraszka, ale pozbawianie czerwonych kulek wnętrza czyli wydłubywanie pestek z kłującym meszkiem, to zajęcie dla komandosa! Ręce natychmiast pokrywają się prawie niewidocznymi twardymi włoskami. To jeszcze nie problem, ale wystarczy dotknąć się w dowolne miejsce taką mechatą ręką, żeby przez kilka dni mieć wrażenie, że oblazły człowieka wszy. Kilka razy robiłam konfitury z owoców róży. Za każdym razem udało mi się doprowadzić do tego osobliwego stanu. Tych przykrości nie wywołuje robienie konfitury z płatków róży. Tę robiliśmy podczas czerwcowego pobytu. Akurat wtedy kwitną na Bornholmie róże. Gdyby to wiedział Towarzysz Podróży, na pewno wybrałby inny termin!



Róża zasługuje na uwagę ze względu na zawartość witaminy C. Ma jej aż ok. 1700 mg!!!  Dla porównania cytrusy ok. 50 mg. Niestety działanie wysokiej temperatury zmniejsza tę ilość, ale naturalna witamina C jest pięć razy aktywniejsza niż syntetyczna, więc w efekcie transakcja się opłaca. Owoc róży zawiera również witaminy P, K, E, witaminy z grupy B oraz prowitaminę A. Jest bogaty w bioflawonoidy, karotenoidy (beta karoten, likopen i zeaksantynę), garbniki, olejki eteryczne i sole mineralne. 

Na owoce róży można się też zaczaić na polskim wybrzeżu! Na szczęście nie wszystkie krzewy rosną na wydmach! Gdyby ktoś jednak chciał skusić się na wszystkie opisane wyżej atrakcje, to jeszcze nie jest za późno, żeby się wybrać na Bornholm. Bezpośredni prom kursuje z niemieckiego Sassnitz. Kołysze się na falach 3 i pół godziny. Połączenie działa do października. Raz odbyliśmy taką podróż. Plusem tego rozwiązania jest to, że ma się swój samochód. Promy kursują także ze Świnoujścia do Ystad, tam przesiadka i rzut beretem na Bornholm! Można też dolecieć rejsowym samolotem przez Kopenhagę. 

A na nasz powrót nieoczekiwanie załamała się pogoda! Zaczęło okropnie wiać i nadciągnęły ciemne chmurska! Mój Pilot uruchomił gorącą linię ze swoim przyjacielem latającym jako kapitan na Airbusach, i on-line omawiali przemieszczanie się frontu. Bo trzeba wiedzieć, że mały samolot bez systemu antyoblodzeniowego, po wleceniu w chmurę, leci w dół jak grucha! No mercy! W końcu Paweł ogłosił - jak masz lecieć, to teraz! I to jak najszybciej, nim całkiem się zaciągnie! Będziecie lecieć ze złej pogody w stronę dobrej. 

Przypuszczam, że nie wiedzą Państwo jak szybko można spakować się trzęsącymi się ze strachu rękami! Na lotnisku wiało tak, że trudno było ustać. Jedyna maszyna, jaka startowała przed nami, to był wielki i ciężki Eurocopter wywożący pracowników na platformę wiertniczą. Potem nasza ważka! W ten huragan! Buuuuuuuu…. Nad Bałtykiem, żeby zmieścić się pod chmurami, lecieliśmy na wysokości 450 stóp czyli ok. 150 metrów. Normalnie lata się na 4000 stóp i wyżej. Tym razem fale wzburzonego Bałtyku nieomal ochlapywały nam kółka, a wiatr targał maszyną, jak pies szmatą. W sumie nigdzie tyle się w życiu nie modliłam, co w samolotach. Włączając te duże! 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz