środa, 15 października 2014

Taste of Britain. Ratuj się, kto może!

Kuchnia brytyjska zawsze dostarcza sporo uciechy, ale nie jest to raczej uciecha podniebienia! Wczoraj w dawnym hotelu Hyatt, a obecnym Regent odbyła się druga już konfrontacja brytyjskich produktów, uważanych za konsumpcyjne, z polskimi konsumentami. Pierwsze spotkanie o charakterze degustacji, które odbyło się na wiosnę, zgromadziło 22 firmy prezentujące ponad 100 produktów i okazało się sukcesem. Nie zostało jednak doprecyzowane, czym sukces ów się manifestował! Być może chodziło o brak ofiar śmiertelnych.


Wczorajsza impreza odbywająca się pod hasłem „Taste of Britain” miała charakter oficjalny. Jej Wysokość Królową Elżbietę II, reprezentował Pan Ambasador Robin Barnett, a celem spotkania, podobnie jak za pierwszym razem, było zaprezentowanie brytyjskich produktów, które nie są jeszcze obecne na polskim rynku. Polska została wybrana jako obiecujący partner w brytyjskiej ekspansji gastronomicznej, co oznacza, że pewne produkty otrzymają wsparcie rządowe, na przykład pieniądze na promocję w Polsce.


Czy mamy się z czego cieszyć? Żeby każdy mógł sobie wyrobić swoje zdanie, starałam się dość sumiennie sfotografować prezentowane produkty, a przede wszystkim sprawdzić z czego się składają. Spróbowałam tych rzeczy, które ideologia pozwoliła mi wziąć do ust, a więc ominęłam produkty mięsne, choć te obejrzałam i powąchałam. Większość produktów zjadłam, poskubałam, uszczknęłam bądź wypiłam!


Dodam jeszcze, że jestem wielką entuzjastką kultury brytyjskiej, czego dałam wyraz wydając książkę na ten temat, więc proszę nie sądzić, że targają mną jakieś ponure doświadczenia związane z Wielką Brytanią, bo w toku narracji, takie podejrzenia mogą się w Państwa głowach pojawić. 

O kuchni, przy okazji kilkudniowego pobytu w Londynie pisałam już tu i nowych czytelników bardzo zapraszam.

Spośród wielu produktów, wyróżnione zostały pies! To nie błąd w odmianie rzeczownikowej, bo nie chodzi tu o psy, to nie Korea, tylko o sztandarowe potrawy kuchni brytyjskiej - zapiekane w kruchym cieście zwierzęce szczątki, grzyby, warzywa i owoce. Naturalnie nie wszystko na raz. W mianowniku liczby pojedyńczej - PIE. 

Po przemówieniu, w którym Pan Ambasador stwierdził, że kuchnia brytyjska jest niedoceniana i zapewnił, że produkty, które Imperium chce eksportować do Polski są smaczne i zdrowe, został poproszony o uroczyste przekrojenie „pork pie” z mrożonki, co też uczynił przywdziawszy fartuch, a następnie przed gromadą fotoreporterów zjadł kawałek z dyplomatycznym zaangażowaniem.


Z „pies” dworują nawet sami Brytyjczycy. Gdy w 43 roku naszej ery Rzymianie podbili Wyspy, zaimplementowali tam drogi, akwedukty, centralne ogrzewanie i „pies” właśnie. Południe kraju było pod umiarkowanym wrażeniem tego przysmaku, ale mieszkańcy zimnej i dzikiej północy docenili bogactwo potrawy - połączenie wilgotnego ciasta z gęstym mięsnym sosem. W tym samym czasie w Korwalii, również pod wpływem Rzymian, kobiety robotników z okolicznych kopalń cyny odkryły, że „pies” idelanie nadają się na pakiety lunchowe, z tym że stworzyły nową wartość, nadając wypiekom kształt, konsystencję i smak starego kamasza. Tak narodziła się Cornish pasty! Uwaga! Narracja tej historii nie jest moja! Wiernie przetłumaczyłam z angielskiego źródła!

Nawiasem mówiąc, w lipcu 2011 roku Unia Europejska przyznała Cornish pasties status PGI (protected geographical indication) czyli produktu o chronionym oznaczeniu geograficznym, co oznacza, że taki sam wyrób, ale wyprodukowany poza Kornwalią nie może nazywać się „Cornish pasty”. Jeszcze jedna ciekawa informacja - Cornish Pasty Association podaje, że obecnie produkowanych jest 87 milionów sztuk rocznie! Uh…!

W zasadzie każdy zakątek Wielkiej Brytanii szczyci się swoim własnym rodzajem „pie” i to właśnie danie, a nie fish and chips przywiezione do Anglii w Xv wieku, przez portugalskich Żydow, zasługuje na prawdziwy trade mark Albionu, ale może to dobrze, że Brytyjczycy nie nagłaśniają tego ponad miarę!

Ale wracajmy do degustacji. Badanie „pies” rozpoczęłam od przeczytania składu z opakowania! I nawet gdybym jadła mięso, to nie zdecydowałabym się na konsumpcję. Proszę spojrzeć, ile substancji wymagało zrobienie tych potraw. Nie wspominam nawet o tym, że z gorących, rozkrojonych ciast dobywał się zapach świeżo otwartej kociej puszki! Oczywiście od zjedzenia takiego specyfiku nie kona się natychmiast. Nie słyszałam dziś żadnych niepokojących doniesień z okolicy Ambasady Brytyjskiej.


Po dawce okrucieństwa, przejdźmy na bezpieczniejszy dla Brytyjczyków grunt - TEA! Tu zaatakowali herbatą pochodzącą z jedynej w Wielkiej Brytanii plantacji! Tak! Tak! Dobrze widzicie! Wyhodowali sobie herbaciane krzaczki w Kornwalii. A także inne dziwne rośliny, które zapakowali do torebek i chcą je u nas sprzedawać! Ciekawość mnie zżerała jak smakuje herbata „wyrośnięta” w mglistym kraju. Otóż smakuje zaskakująco dobrze! Spróbowałam Classic tea i Great British tea. Obie dały mocne, aromatyczne napary, takie jakie lubię. Oprócz tego spróbowałam Manuka tea, która jest podobno najlepiej sprzedającą się herbatką. Fajna, delikatna, ale Kanału La Manche wpław bym raczej dla niej nie przepłynęła. Inne herbaciane propozycje sfotografowałam dla Państwa. Myślę, że ewentualny sukces może być pochodną ceny, która na tym etapie nie jest znana.



Skoro jesteśmy przy napojach, skoczmy do kawy. Organizatorzy, czyli Brytyjsko-Polska Izba Handlowa, wygłupili się prezentując kawę. Organiczne ziarna, pochodzące z kilku słynących z upraw kawy krajów, jak Kolumbia, Peru, Honduras, Gwatemala i Meksyk, zostały wulgarnie zaparzone w postaci sikaczy, że trzeba było upewniać się, że płyn na pewno jest kawą, a nie herbatą! Fuj i wstyd!


Degustowaliśmy także sery! Pan Ambasador wspomniał, że Wielka Brytania produkuje więcej gatunków sera, niż Francja. Widać z tego, że Brytyjczyków czeka jeszcze trochę PR - owej roboty w tym obszarze! Niechby się świat o tym dowiedział! No i Francuzi! 

Cheddar był bardzo dobry! Twardy dojrzewający Wensleydale też, to w kategorii sery krowie. Była też reprezentacja kozich serów, te również stanęły na wysokości zadania. 


Niejadalne są dla mnie natomiast sery z dodatkami żurawiny, moreli czy prażonej cebulki, ze względu na konserwanty, którymi się je traktuje.


Z ciekawostek odnotowałabym mleko kokosowe! Nie chodzi tu o mleko, jakiego używa się do tajskich potraw, tylko alternatywę dla mleka krowiego dla osób nietolerujących laktozy. Mleka kokosowego jest w tym produkcie 8,4%, a reszta to sok winogronowy, dadatek wapnia, witamina D2 i B12. Wbrew modzie i powszechnemu przekonaniu, że co drugi człowiek ma alergię na laktozę, w rzeczywistości jest to 5% populacji, i to z myślą o tych osobach robi się takie wynalazki. Nie ma to kompletnie smaku, choć ma kolor mleka! Jeśli ktoś musi, to niech będzie.


Z antropologicznej skrupulatności warto tu odnotować grupę brytyjskich specyfików jakimi są galaretki, chutney-e i relishe. To dodatki do mięs i serów, warzyw czy kanapek. Żeby docenić smak jagnięciny z galaretką miętową trzeba od co najmniej pięciu pokoleń cieszyć się brytyjskim paszportem. Ja pewnie rozważyłabym możliwość wprowadzenia do własnego menu galaretki rozmarynowej, gdyby nie to, że składa się nieomal wyłącznie z cukru plus źdźbła rozmarynu.

Rodzina chutney-ów to baza owocowa z dodatkiem octu czyli słodko - kwaśny dodatek do wszystkiego, co przyjdzie do głowy, a relishe to, można zaryzykować, dżemy z tego, co nie przyszłoby ci człowieku do głowy, a więc cebuli, chilli czy ogórka!



Z reprezentacji mrożonych warzyw, wyłowiłam kombinację marchwi, pasternaku, patatów i cebuli, głównie ze względu na zapomniany u nas pasternak, kuzyn selera, zdrowy i pożywny.


Nie wiem na ile poważnie można traktować propozycję piłkarskich shortbreadów. Skądinąd pyszne, choć z oczywistych względów grzeszne, maślane ciastka, tu pokryte lukrem, nie są jadalne. Może jako gadżet? Ale lepiej zrobić z silikonu brelok do kluczy.


Silną reprezentację, co zrozumiałe, wystawiła Wielka Brytania w piwach. Nie jestem entuzjastką tego trunku, ale doceniłam fajne nazwy i etykiety! Na szczęście bez herbów, godeł, złoceń, tłoczeń, lakieru i innych wioskowych ozdóbek. Poniżej trzy z jednej serii.


Na finał zostawiłam produkt przygotowany specjalnie dla mnie. To olej arganowy! Cudowny, wszechstronny, do użycia zarówno w kuchni, jak i w łazience. Wprawdzie olej arganowy jest produktem marokańskim i dumą tego kraju, ale do butelki może wlać go każdy. Brytyjczyk też. Olej arganowy można kupić w Polsce, ale każda konkurencja jest mile widziana. Ta sama firma przywiozła też pastę migdałową z olejem arganowym. Yummy… Czekamy! Serdecznie zapraszamy!


Pokazałam Państwu tylko niektóre z prezentowanych produktów. Ominęłam dżemy, które nie wyróżniały się niczym, poza absurdalną informacją, że są bezglutenowe. Były też płatki śniadaniowe i granole, ale wszystkie miały dodatek cukru, więc uznałam, że można je sobie darować. Podobnie jak karmelizowane migdały, które były tak pozbawione finezji, jak te, które można kupić w lipcu, w Ustce na deptaku. Uznałam też, że byłoby niehumanitarne pokazywanie niektórych produktów mrożonych. Pozostaję jednak cały czas w nadziei, że Brytyjczycy zdobędą się któregoś dnia na podbój Polski Marmitem, bo czego jak czego, ale witaminy B wszystkim w naszym kraju bardzo brakuje! Na nerwy!

A tu witamina B z pifka dla wszystkich katolików polskich! Zdrófko!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz