czwartek, 10 marca 2016

Dominikana. Żeby wam plusy nie przysłoniły minusów ;o)


Przed pójściem spać zamykamy w sypialni okno. W zasadzie byłoby przyjemnie spać przy otwartym, bo wieczorem temperatura spada do dwudziestu kilku stopni, ale nocami pali się tu śmiecie. Co popadnie - suche palmowe liście, plastikowe butelki, pojemniki po farbie, stare opony. Gryzący smród długo utrzymuje się w pomieszczeniu, jeśli już się go wpuści. Na szczęście budynek szeroki na osiem mieszkań i wysoki na 5 pięter stanowi dobrą zaporę i od frontu dym już nie wlatuje. 



Dodatkową ochroną jest wiatr od morza, bo budynek dzieli od wody jakieś 20 metrów. Niewielka plaża z palmami i leżakami jest codziennie dokładnie zagrabiona. W tygodniu widać na niej w zasadzie tylko ślady naszych stóp, bo apartamenty należą do mieszkańców - tych zamożnych - stołecznego Santo Domingo, którzy przyjeżdżają tu na weekendy. Siedzą trochę w morzu, ale głównie chlapią się w basenie i jacuzzi, no i piknikują przy stolikach pod palmami. Parking zapełnia się wielkimi SUV-ami, w ocenie Towarzysza Podróży, po 200 000 złotych za sztukę. Nasza malutka KIA kuli się przy nich na parkingu. Właściciele samochodów mają raczej jasną skórę, choć sporo ciemniejszą niż nasza. To ważne, bo dominikańskie społeczeństwo jest bezdusznie shierarchizowane. Rozpoznawanych jest kilkanaście odcieni skóry. Na górze społecznej drabiny jest blanco rosa, na samym dole negro retinto. W dominikańskich dowodach osobistych wpisywany jest kolor skóry, ale jej właściciel sam określa odcień. Mimo, że wiele osób spotykanych na ulicach to ewidentnie czarnoskórzy, w dowodach nie ma ich wcale.



Carlos i Lucia. Zwracam uwagę na pazurki. Napotkani w San Pedro de Macoris.
Tutejsza czarna skóra, to spadek po przodkach z Afryki. To wstrząsająca historia z początku inwazji Hiszpanów na wyspę. Na szybko rozwijających się plantacjach trzciny cukrowej Hiszpanie zmusili do niewolniczej pracy jej dotychczasowych mieszkańców - Indian Taino. Najeźdźcy bez najmniejszych skrupułów eksploatowali zarówno ludzi, jak i zasoby naturalne wyspy. W obronie Indian wystąpił w 1511 roku Antonio Montesinos - dominikanin. Odbyło się to w atmosferze skandalu, bo podniósł on tę kwestię podczas kazania w czwartą niedzielę adwentu w obecności wszystkich najwyższych hiszpańskich dostojników osiadłych na wyspie, robiąc, jak byśmy to dziś powiedzieli, niezły kwas! Montesinos grzmiał, że Taino są ludźmi i mają dusze. Nie mogło się to spodobać, zarówno władzom cywilnym, jak i przełożonym Montesinosa, który wylądował na dywaniku. Jednak jego odezwa po jakimś czasie przyniosła skutek! Odpuszczono Indianom, którzy i tak w ciągu stu lat od przybycia Hiszpanów wymarli na przywleczone z Europy choroby. Teraz uwaga! Władze hiszpańskie podjęły decyzję o sprowadzeniu niewolników z Afryki. W odniesieniu do nich nie było wątpliwości, że pozbawieni są ludzkich właściwości! Te przekonania w pewien sposób są nadal aktualne. Ciężko być tu czarnym. Lepiej też nie być gejem. Być kobietą też się nie opłaca! Albowiem przemoc wobec kobiet jest zjawiskiem powszechnym, nie chcę powiedzieć, że akceptowanym, ale też nie przesadnie krytykowanym. Argumenty siłowe w zaciszu domowego ogniska to chleb powszedni, a właściwie plantan powszedni.


Ale wracajmy, gdzie byliśmy na początku tej opowieści. Jakiś kilometr i pewnie z 10 dużych posesji na wschód od nas jest down town miejscowości Juan Dolio, publiczna plaża, parę restauracji, kilka sklepików. Ta plaża też zapełnia się w weekendy. To jakieś 60 km od Santo Domingo. Łatwo wyskoczyć na cały dzień. Na parkingu przy plaży takich limuzyn jak koło nas już nie ma, ale wozy drabiniaste też nie stoją. Woda w morzu boska. Plaża jest w małej zatoczce, która generuje cudowne, rozweselające od samego patrzenia fale! Rodziny z mnogością pełzającego wszędzie drobiazgu biesiadują przy przywiezionych białych plastikowych stołach i na takich krzesełkach. Odbywają się tu rodzinne uroczystości - urodziny, rocznice ślubów, jubileusze. Nad plażą unoszą się baloniki. W modzie jest czarny mat! Kąpiele to raczej moczenie i podskakiwanie. Dorośli zażywają kąpieli z butelkami rumu w rękach. To narodowy trunek Dominikany. Firmy Brugal albo Barcelo. Nie sprawdzałam ile utonięć jest odnotowywanych rocznie, ale biorąc pod uwagę masowość zjawiska, Neptun głodny raczej nie jest! Na niebie wiszą ptaszyska z rodziny kondorowatych - sępniki. Kilkadziesiąt sztuk. Nie, nie czekają na zwłoki wyrzucone na plażę. Ich plany są skromniejsze. Zadowolą się resztkami jedzenia i szczurami, które też czekają na swoją balangę w śmieciach, gdy tylko Juan Dolio opustoszeje w niedzielne popołudnie.

Akurat w jeden weekend 27 lutego wypada święto narodowe Dominikany - odzyskanie niepodległości od Haiti w 1844 roku - i zjeżdża wyjątkowo dużo ludzi. W poniedziałkowy poranek na falach publicznej plaży kołyszą setki, co tam setki - tysiące plastikowych kubeczków, talerzyków i butelek. Część z nich woda wyrzuci na brzeg, reszta popłynie w siną dal zabijając ryby, żółwie, ptaki i kto wie, kogo jeszcze. Zbieramy kawałki szkła złowróżbnie wystające z piasku i rzucamy je na pryzmę śmieci na granicy plaży, płosząc kilka szczurów buszujących w nowościach. Którejś nocy śmieci spłoną zamieniając się w czarne pogorzelisko. 


Jeszcze dalej na wschód, jakieś 3 km od publicznej plaży rozciąga się zona all inclusive. Woda i piasek należą do wszystkich, ale leżaki i kawa w barach tylko do tych z kauczukowymi opaskami na nadgarstkach. Między plażowiczami uwija się obsługa i sprzedawcy tandety próbującej uchodzić za pamiątki. Najwięcej jest obrazów i są szczególnie koszmarne. Coś jakby Joan Miró po kielichu. Tutaj już nie uda się przysiąść w plażowym barze na kawę czy piwo. Piją i jedzą tylko mieszkańcy zony. W Juan Dolio kompleksów all inclusive jest stosunkowo niewiele, miejscowość jest kameralna i spokojna, w przeciwieństwie do miasta Boca Chica, 20 km w stronę Santo Domingo. 




To jest piekło i gdybym miała doradzać wybór miejsca, to na pewno przestrzegałabym z całych sił przed Boca Chica! Jest paskudna i zaśmiecona. Roi się tu od ludzi, nie ma gdzie postawić stopy na plaży, a w morzu jest więcej sików niż wody morskiej. Chociaż nazywana jest też Saint Tropez Karaibów. Ciekawe jakie kryteria były brane pod uwagę ;o)

Fajnym miejscem jest natomiast Cabarete. To na północy, 50 km od Puerto Plata. Jeszcze niedawno wioska, a teraz miasteczko pełne sklepików z uroczym rękodziełem. Z tym, że to dzieła francuskich, amerykańskich czy włoskich rąk, bo taka klientela zasiedliła tę okolicę i nadaje ton. Tamtejsze wody pokochali kajciarze, co oznacza, że jak tylko wieje (a wieje prawie codziennie) na wodzie odbywa się spektakl. Wzdłuż szerokiej plaży stoją w miarę kameralne hotele i knajpki, w których można pić kawę grzebiąc bosymi stopami w piachu. Raz nawet zostawiłam japonki, ale szczęśliwie kelner zdeponował je na zapleczu. Cabarete ma tę jeszcze zaletę, że można kilometrami wędrować po plaży nie natrafiając na zasieki jakiegoś hotelu. Do wad pewnie należą ceny.



Dominikana jest na Karaibach najpoważniejszym graczem na scenie turystycznej - 4,7 ml gości w 2013 roku. Następna jest Kuba (2,8 mln) i Jamajka (2 mln). Dominikański plan na najbliższą dekadę to 10 mln turystów. Największym ośrodkiem skupiającym luksusowe hotele i pola golfowe spełniające najbardziej wyśrubowane standardy, jest Punta Cana na wschodzie. Ciekawa jest historia tego miejsca. Do końca lat ’60 było tam zaledwie kilka wiosek rybackich, na dodatek bez dróg dojazdowych. Do najbliższego miasta trzeba było tłuc się 6 godzin. W 1969 roku amerykańscy inwestorzy dostrzegli potencjał 64 kilometrów białego, miałkiego piasku wzdłuż szmaragdowego ciepłego morza i zaczęli kupować parcele. W 1971 roku został wybudowany pierwszy hotel dla 40 gości i prowizoryczny pas startowy dla małych samolocików. Jedną z pierwszych osób, która doceniła walory Punta Cana był dominikański projektant Oscar de la Renta (kto wiedział, że był Dominikańczykiem? ;o), który zainwestował tu pieniądze. Julio Iglesias też wyłożył tu parę groszy. Przyspieszenie nastąpiło w 1978 roku, kiedy Club Med wybudował hotel z 350 pokojami, a firma Colgate wyłożyła pieniądze na porządną drogę. W 1982 roku rząd Dominikany zdecydował o budowie międzynarodowego lotniska. Doskonale się tu przyjęła XIX wieczna idea all inclusive wymyślona przez niejakiego Thomasa Cooka w Wielkiej Brytanii. Dzisiaj samoloty z jego nazwiskiem i żółtym serduszkiem latają codziennie z Europy do kilku dominikańskich lotnisk. Ceny potrafią być bardzo konkurencyjne. Współczesna Punta Cana to ciągnące się kilometrami luksusowe hotele szczelnie odgrodzone od prawdziwego tutejszego życia. Inwestorzy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.



Czytam o Dominikanie w internecie. Są to głównie wspomnienia z Raju czyli z pobytów all inclusive. Nie mam nic przeciwko takiej formie wypoczynku, jeśli komuś do szczęścia potrzeba słońca, niebieskiego nieba, ciepłej wody w morzu i dobrego jedzenia w nieograniczonej ilości. Można powiedzieć, że to taki laboratoryjny Raj. Ale już nie jestem w stanie zdzierżyć, jak czytam, że Dominikana to Raj, a ludzie wprawdzie biedni, ale szczęśliwi i uśmiechnięci. Na pewno wielu Dominikańczyków jest szczęśliwych mimo nie najlepszych warunków bytowych, ale co to za Raj, w którym wszystkie domy okratowane są od poziomu ziemi do dachu, ogrodzenia owinięte drutem kolczastym, po zmierzchu lepiej nie wychodzić z domu, jeśli nie jest się swojakiem, zamiast paszportu trzeba nosić ksero, a sam dokument trzymać w sejfie, albo pod podłogą. Co to za Raj, w którym 10 % mieszkańców żyje w dobrobycie, a reszta to nędzarze. Co to za Raj wreszcie, w którym nielegalnie (dzięki korupcji na granicy) przebywa prawie 2 mln Haitańczyków, którzy stanowią niewolniczą siłę roboczą i żyją na granicy przetrwania bez żadnych praw. Ich dzieci nie mogą chodzić do szkoły, nikt nie jest objęty opieką medyczną. Rośnie pod ziemią pokolenie analfabetów zaspokajających jedynie podstawowe potrzeby - jedzenia i snu. To o nich śpiewa Juan Luis Guerra w piosence „Visa para un sueño” (wiza do marzeń). Wesoła piosenka, dopóki nie zrozumie się słów. Guerra, który cieszy się tu szczególnym szacunkiem, powiedział kiedyś, że nie rozwiąże się problemu Haitańczyków w Dominikanie bez międzynarodowej pomocy. Tylko nikt nie wie, na czym ta pomoc miałaby polegać! Pikanterii całej sytuacji dodaje to, że Haitańczycy są historycznymi wrogami i każdy potencjalny gest władz zmierzający do nadania im jakichś praw, może spotkać się z wrogim odbiorem społecznym. A tego żadna władza nie chce.

Uczciwie jednak trzeba powiedzieć, że podczas całego dwumiesięcznego pobytu nie spotkała nas żadna sytuacja, w której czulibyśmy się zagrożeni. Niemniej na samą myśl, o tym, co wyrabialiśmy na początku pobytu, chodząc po ciemnym i pustym Santo Domingo z iPadową mapą na wyciągniętej ręce i aparatem fotograficznym na ramieniu, przechodzą mnie ciarki po plecach! Przedefilowaliśmy w środku nocy santodominikańskim Maleconem (czyli promenadą nadmorską), a potem przeczytaliśmy, że po zmierzchu należy unikać tego miejsca, bo kradzieże i rozboje należą do codziennego rytuału.  



Na tutejszym niebie codziennie świeci słońce. Świeci wszystkim. Może to dzięki temu wyspa rozbrzmiewa muzyką. Mnie całkowicie uwiodła. Ma wszystkie właściwości witaminy B complex, zdolność kojenia duszy, wygładzania zmarszczek i poruszania nogami do rytmu ;o) Gdy tylko wpadało nam coś w ucho, ustalaliśmy z właścicielem wzmacniacza, co to jest i szukaliśmy płyty. Polegało to rozglądaniu się za ulicznym sprzedawcą, który przechadza się w miejscach nasilonego ruchu turystycznego. Słucham wspomnianego Juana Luisa Guerry. Robi ze mną rzeczy przedziwne ;o)

Mnie uwiodła muzyka, ale spotkaliśmy Polaka, który dobił do brzegów wyspy i już tu został. Porzucił dotychczasowe życie i osiadł w Dominikanie. „Byłem włóczęgą, dyrektorem, mężem, rolnikiem i żeglarzem. W poszukiwaniu miejsca na Ziemi przemierzałem krainy od wschodu do zachodu słońca. Wreszcie dobre wiatry pozwoliły mi rzucić kotwicę na Dominikanie - w miejscu, gdzie Kolumb odkrył Amerykę. Pozbyłem się wielu pragnień i możliwości, ale mam hamak i palmę. Dopiero teraz, gdy się w nim kołyszę czuję, że mogę rękoma objąć cały Świat”. Tak napisał o sobie Grzegorz Tulisow. 




Poznaliśmy się przypadkiem w kolejce do banku, a potem spotkaliśmy się kilka razy. Odwiedziliśmy go i jego dominikańską żonę Bebę oraz rocznego synka Maxa w ich domu. Grzegorz mieszka w Dominikanie od dwóch lat. Od kilku miesięcy realizuje projekt, napisałabym - marzycielski - gdyby nie to, że z żelazną konsekwencją wcielany jest w życie. Dreptałam swoimi stopami w japonkach po ziemi, którą ujarzmia Grzegorz przy pomocy… khmmm… kilku Haitańczyków ;o)

Ta ziemia, to góra. Grzegorz natrafił na to miejsce penetrując na piechotę okolicę. Chodził z psem i maczetą. Gdy stanął na szczycie i rozejrzał się dookoła, poczuł się u siebie. Kilkaset lat temu na szczycie góry była osada Indian Taino. Ogrodnicy co i rusz wykopują ślady bytności pierwotnych mieszkańców. Miejsce było starannie wybrane - osłonięte od wiatru, a jednocześnie z doskonałą widocznością na wiele kilometrów, no i trudno dostępne z dołu. 



Grzegorz nazywany tu Gregorem wraz z kilkoma wspólnikami kupił górę i na jej szczycie planuje wybudować osadę otoczoną ekologicznym ogrodem warzywno-owocowym. Taką oazę dla ludzi, którzy chcą zostawić z daleka zgiełk uliczny i oddać się życiu w harmonii z naturą. Początkiem przedsięwzięcia musiało być wytyczenie w zboczu góry drogi dojazdowej. Dokonał tego potężny buldożer. Wyrwana pomarańczowej skale droga nadaje się jedynie dla samochodu z napędem na 4 koła. Wyboista, momentami stroma, a gdy pada, zalana wodą! Ale widok z góry rekompensuje wszystkie niedogodności dojazdu. W tej chwili na kilku tysiącach metrów uprawiane są rośliny strączkowe, dyniowate, psiankowate (pomidory, papryka, bakłażany), rośnie kukurydza, okra, bananowce, a na samym środku stoi majestatyczny mangowiec, pod którego gęstym listowiem jest o dobrych kilka stopni mniej. Jest też dający wytchnienie głęboki cień. To tu Haitańczycy zjadają lunch - ryż z kurczakiem, który gotuje im Beba, a przywozi Grzegorz. Ziemia zaczyna już powoli wydawać plony. Kilka dni temu odbyło się pierwsze łuskanie fasoli, tej pierwszej własnej. Był jej cały worek, taki jak na ziemniaki. Misterium odbywało się na ulicy przed domem, a do pomocy zeszli się sąsiedzi. Zrobiło się wydarzenie towarzyskie z piwem i muzyką. Być może powstał przy okazji jakiś traktat ;o)

Jeżeli czytają te słowa jacyś Marzyciele, którzy pragnęliby zespolić się z naturą na drugim krańcu świata, to mogą bliżej zapoznać się z projektem pod TYM ADRESEM

A gdyby ktoś chciał przeczytać, jaką drogę przebył Grzegorz, by się tu znaleźć, to opisał to w książce „Zapiski niepamięci”.

„Todo tiene su hora” śpiewa w jednej z piosenek Guerra czyli wszystko ma swój czas. Czas Dominikany minął, pozostawiając mnie w obłoku tamtejszego jasnego światła, z pamięcią ciepłego wiatru na skórze wiejącego od morza, słonecznej, lepkiej słodyczy owoców mango i delikatnego smaku dojrzałego awokado. W głowie gra mi muzyka. I coś mówi, że Raj, to bardzo subiektywne odczucie, zupełnie nie związane z miejscem.


Dziś nie ma nic o jedzeniu, ale zostało już ugotowane pod ołowianym warszawskim niebem. I zaraz tu będzie! ;o) 

5 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawy tekst. Od wczoraj kołaczace sie pytanie "czy jestem Marzycielką?" Pozdrawiam ciepło.

    OdpowiedzUsuń
  2. Najpiękniejsze są Marzenia niespełnione! ;o) Konfrontacja bywa bolesna! To uczy dostrzegania jasnych chwil w szare dni! Wbrew pozorom, to wcale nie jest łatwe! I ja pozdrawiam bardzo ciepło!

    OdpowiedzUsuń
  3. Czytam sobie 'Co nowego w raju'natknęlam sie na ten tytul u Ciebie:-).
    W kolekcji marzen jest i to by pozwiedzać jeszcze trochę, ale jak czytam tak sugestywne opisy to jakbym jedną nogą była w egzotycznej podróży. Dzięki Joanna /Klusek R

    OdpowiedzUsuń
  4. Joanna, gdybyś chciała pomarzyć o Japonii, to, jeśli nie znasz, fajny jest Michael Booth „Sushi i cała reszta” i ten sam autor, ale w Indiach „Jedz, módl się, jedz’. Obie pisane z perspektywy recenzenta kulinarnego! czytałam z wielką przyjemnością!:o)

    OdpowiedzUsuń
  5. Na pewno skorzystam. Dziekuje. Przygotowalam dzis udon z boczniakami. Czyli prawie japonskie. Baardzo lubie.
    Pozdrawiam cieplo. Joanna

    OdpowiedzUsuń