poniedziałek, 23 czerwca 2014

British cuisine! And more...

Would you like some ketchup? The British solution to everything! - zapytał mnie przy stole Jim, zaprzyjaźniony Anglik, zawierając w tym zdaniu zarówno esencję autoironicznego angielskiego poczucia humoru, jak i wdzięk brytyjskiej kuchni. Kate Fox, zajmująca się antropologią w Social Issues Research Centre, jest dosadniejsza twierdząc, że Brytyjczycy i jedzenie to małżeństwo bez miłości. 

Najlepiej jednak, od czasu do czasu, sprawdzić sytuację gastronomiczną w Londynie osobiście! Kiedy ostatnio ktoś z Państwa poczuł falę ogarniającego szczęścia? Mnie to spotkało jakieś dwa miesiące temu, kiedy wspomniany już Jim ze swoją polską żoną zapytali, czy mogliby spędzić kilka „okołobożocielnych” dni na naszym żuławskim letnisku, oferując w zamian swoje londyńskie mieszkanie. Tak oto, z Towarzyszem Podróży, tym razem wyposażonym w rewolwer i melonik, wylądowaliśmy w kraju słynącym z podłego jedzenia i braku zdrowej tradycji kulinarnej. Ale ja mogę się tam żywić choćby samym smogiem!

Fish&chips

Co przychodzi Państwu do głowy na hasło „tradycyjne angielskie jedzenie”? Może fish and chips? Jeśli tak, to jesteście w błędzie!! Panierowaną rybę smażoną w głębokim tłuszczu przywieźli do Wielkiej Brytanii, w szesnastym wieku, Marrani - portugalscy Żydzi. Brytyjczycy nie wpadli na to, bo prawdopodobnie byli zbyt zajęci pieczeniem kidney pie, brrrrr… Pierwszy lokal serwujący fish and chips został otwarty przez Josepha Malina w 1860 roku. Musiało wszystkim bardzo smakować, bo 50 lat później było już około 25 tysięcy podobnych lokali w całej Anglii. Przy okazji, frytki są podobno wynalazkiem belgijskim, więc nie można zwalić całej winy na Żydów za tę niezdrową tradycję! 




Kiedyś w ramach homogenizowania z się z lokalną kulturą zjadłam to danie w pubie i mogę z całą odpowiedzialnością zapewnić wszystkich, że nie trzeba pchać się do Londynu, żeby zjeść rybę smażoną na całodniowym tłuszczu i czuć przez resztę dnia jak z mozołem przechodzi przez wszystkie organy wewnętrzne! Nad Bałtykiem macie to samo! I taniej!

English breakfast

Co tam jeszcze niezdrowego kojarzy się z Albionem? Może English breakfast? Racja! To prawdziwa katastrofa - smażony na chrupko bekon, parówki wieprzowe, jajecznica, fasolka w pomidorach, smażone pomidory wreszcie tosty z białego pieczywa (ta kwadratowa watka, fuj!)! 

Proszę sobie wyobrazić, że aż 31% Brytyjczyków deklaruje, że jest to ich ulubione śniadanie! Na drugim miejscu jest kanapka z bekonem i ketchupem naturalnie, którą zjada 12% osób, na trzecim miejscu znalazł się tost i herbata, i dopiero na czwartym zdrowa owsianka!

Sandwich

A kto z Szanowynch Czytelników lubi sandwicze? Tak, tak! Ta kanapka, którą codziennie zabieracie ze sobą do pracy i wkładacie dzieciom do tornistrów została wynaleziona na Wyspach! Na dodatek ma arystokratyczny rodowód! John Montague, jedenasty hrabia Sandwich rżnął w karty aż furczało i niechętnie odkładał je z ręki. Podczas jednej z partyjek kazał służącemu włożyć kawałek mięsa między dwa kawałki chleba, dzięki czemu mógł zjeść jedną ręką bez przerywania gry.


Na zdjęciu wystawa w Selfridges. Do you belong to 60% or to 40%? ;o)

Kultura smażeniny w różnych postaciach, chipsów, batonów, soków i gazowanych słodzonych napojów wydała już pokolenie otyłych Brytyjczyków ze spróchniałymi zębami i galopującą osteoporozą! Minister Edukacji w rządzie Camerona zapowiedział poważne zmiany w systemie żywienia dzieci w szkołach. Od nowego roku kalendarzowego wraca do szkół mleko! Zamachu na ten produkt pierwsza dokonała w 1971 roku Margaret Thatcher, zabierając pieniądze na dofinansowywanie mleka w szkołach. Została wówczas nazwana Mrs Thatcher the milk snatcher (Thatcher - złodziejka mleka). Teraz szklanka półtłustego mleka będzie od nowego roku ponownie obowiązkowa w szkołach. Poza tym planowanie jest ograniczenie picia przez dzieci soków do jednej szklanki tygodniowo (cukier znaczy próchnica) na rzecz owoców i zamianę frytek w szkolnych kantynach na brązowy ryż i inne złożone węglowodany! Tyle o przyszłości narodu!

Teraźniejszość dostarcza też pewnych gastronomicznych przyjemności! Stacjonowaliśmy w dzielnicy Acton w małym domku z ogródkiem zwanym back yardem. Ekscentryczny sąsiad Trevor, od którego odbieraliśmy klucze od domu, zaprezentował nam swoją hodowlę (a raczej wylęgarnię) motyli, zanim jeszcze zdołaliśmy rozpakować walizki. Powitanie czarujące i jedyne w swoim rodzaju!


Tu widać porzucone już kokony, ale jeden motyl właśnie się wykluwa - ten najbliżej kwiatka! Tym, które się wylęgły, pomagaliśmy wydostać się z woliery do ogrodu.


Już w drodze ze stacji metra do domu zauważyliśmy dominację kultury bliskiego wschodu, co stosunkowo łatwo poznać po przebraniach ludzi oraz sklepach oferujących specyficzne produkty. Uspokajam patriotów! Na actońskiej High Street są przynajmniej 3 polskie sklepy, w tym duże delikatesy Mleczko z dumnym orłem na szyldzie. Zajrzeliśmy tam z ciekawości. Wszystko wygląda identycznie jak w waszym lokalnym supermarkecie. Tylko ceny wyrażone w funtach! 


Ale nie pojechaliśmy do Londynu, żeby robić zakupy w Polish shop. W trakcie pobytu zaopatrywaliśmy się „u Araba”, ale mógł on być też równie dobrze Turkiem… Uznaliśmy, że próby dociekania korzeni, mogłyby być źle przyjęte. 

Od wejścia widać, na czym opiera się gastronomia tego obszaru kulturowego! Gigantyczne pęczki mięty, pietruszki, kolendry, kopru; półki uginają się od przeróżnych kasz! Samego bulguru naliczyłam 6 rodzajów - jasny, ciemny, gruby, drobny itd., orgia fasolowa - we wszystkich kolorach i rozmiarach i gatunkach! Muszę koniecznie dokształcić się z fasoli, bo kilku ziaren nie byłam w stanie rozpoznać! Stojące przy drzwiach torby z orzechami i suszonymi owocami, jak pogotowie ratunkowe dla przechodniów - do szybkiego pobrania na drogę! Sektor z oliwkami przytłaczający! Towarzysz Podróży wybrał najczarniejsze i najbardziej pomarszczone - dostarczające najsilniejszych doznań! Wreszcie pół kilometra półek z chałwą. Takie ilości chałwy widziałam tylko w Stambule. Tak, tak, kupiliśmy rozpustne pudełko! 

Z departamentu serowego wybrałam dumę Cypryjczyków, ser Halloumi, spośród oferty co najmniej 10 producentów. Mój zrobiony był z trzech rodzajów mleka - owczego, krowiego i koziego, z dodatkiem mięty i podpuszczką wegetariańską. I był to najlepszy Halloumi, jaki jadłam! Te robione z owczego sera, albo jedynie z krowiego, nie mają już tego sexaspealu. Planuję skoczyć w tym tygodniu do Samiry i sprawdzić ich ofertę serową, o czym z przyjemnością doniosę. 

Z pęczkami zieleniny, warzywami i owocami (hiszpańskie czarne czereśnie olbrzymki!!!) w siatkach, wracaliśmy do domu jak z działki, a nie z londyńskiego sklepu w trzeciej strefie metra!

Ottolenghi

Miało być o kuchni brytyjskiej, a powiało Orientem! Bo taka właśnie jest współczesna kuchnia tego kraju! Brytyjczycy zapytani o najpopularniejsze danie powiedzieli, że to chicken tikka masala. Opowieści o potworności brytyjskiej kuchni są wobec tych zmian mocno przesadzone. Naprawdę nie trudno pysznie zjeść w Londynie, jak chce się wydać po 80 funtów na osobę! 

Ale można też przeżyć kulinarną przygodę w okolicach dwudziestu kilku funtów od łebka! Moje ulubione miejsce to restauracja Ottolenghi. Nazwa to nazwisko pomysłodawcy i restauratora Yotama Ottolenghi, Izraelczyka z pochodzenia. Czyżby znowu kłaniał się Bliski Wschód??? 


To zdjęcie pochodzi ze strony restauracji; to oddział z Notting Hill, ale głównie ze sprzedażą na wynos.


Ottolenghi uwodzi jedzeniem już w witrynach. Piszę o restauracji w dzielnicy Islington, 287 Upper Street (inna jest w Soho, ale nie ma tego fajnego klimatu, więc dla prawdziwych doznań trzeba jechać do stacji metra Angel). Przy samym wejściu jest bufet z ustawionymi kaskadowo półmiskami zimnych przystawek i sałat i z trudem można powstrzymać się, żeby nie włożyć w nie palca i nie spróbować. Zwłaszcza, że często na stolik czeka się w kolejce, stojąc długie minuty (tym razem czekaliśmy dwa kwadranse) obok tych wszystkich półmisków! 



Na zdjęciu dokonany przeze mnie wybór przystawek, które były zasadniczym daniem.


Właściciel to kulinarny czarodziej i sprawny PR-owo biznesmen. Kuchnia, jaką proponuje to stosunkowo proste potrawy o charakterze śródziemnomorskim, w większości wegetariańskie (ale i drapieżnicy będą usatysfakcjonowani) przyprawiane z wdziękiem, ale bez dziwactwa, orientalnymi przyprawami. Fusion w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Wnętrze jest, jak większość londyńskich kamienic, na planie mocno wydłużonego prostokąta, więc postawiono jeden długi stół, przy którym wszyscy siedzą razem na krzesłach duńskiego designera Vernera Pantona (jest kilka stolików dwuosobowych ustawionych przy ścianie). Interior design jest nowoczesny, powściągliwy i przyjazny. W oczekiwaniu na zamówione danie dostaje się chrupiącą ciabattę i focaccię z oliwkami i oliwę do maczania, dzięki czemu z prawdziwą godnością można pochylić się nad talerzem przyniesionym przez kelnera. W naszym przypadku była to studiująca w Londynie Polka.

Marmite

Z brytyjskich wynalazków na pewno na uwagę zasługuje Marmite! I nie tylko ze względu na wyjątkowy sposób reklamowania go! Jest to wyciąg z drożdży powstający jako produkt uboczny w warzeniu piwa. Jest prawdziwym king-kongiem jeżeli chodzi o zawartość witamin z grupy B. 


Zaledwie 4 gramy, tyle co widać na łyżeczce, to mniej więcej 50% dziennego zapotrzebowania na witaminy z grupy B. Smakuje naprawdę wyjątkowo, dlatego od lat jego hasłem reklamowym jest: Love it or hate it! 




Towarzysz Podróży i Pan Domu wprowadził już dawno do swojego jadłospisu Marmite i zjada dzienną dawkę bez mrugnięcia powieką. Twierdzi, że nawet mu smakuje, choć o jakimś głębokim uczuciu raczej nie można mówić. 



Ja po każdym pobycie w Londynie zaczynam słoik, żeby po kilku tygodniach zarzucić to paskudztwo, ale tym razem postaram się wytrwać. Czasy są trudne, czają się choroby wieńcowe, człowiek wisi na granicy depresji - trzeba się ratować, a witaminy z grupy B chronią przed wieloma chorobami cywilizacyjnymi! A serio, to doskonała rzecz i warto znaleźć na nią sposób. Ja smaruję cienko chrupką deseczkę, kładę na to kawałek wędzonego łososia, ogórek w łapę, zamykam oczy i zjadam! Przywieźliśmy 4 słoiki! W Polsce widziałam Marmite w Kuchniach Świata. 

Lemon curd

Innym angielskim produktem, o którym odżywczo niewiele można powiedzieć dobrego, ale też nie ma powodu, żeby za bardzo psioczyć jest Lemon Curd! Ach, jak ja to lubię! To ten krem, który występuje często w tartach cytrynowych! 



Te, które widziałam w Polsce (nawet w food hali Marksa i Spencera) ma składniki, których nie chciałabym spotkać na ulicy! Ten kupiony w Londynie (też musiałam przejrzeć z pięć etykiet) składa się z samych naturalnych składników. Znalazłam prawdziwą angielska recepturę na zrobienie tego kremu. Chętnie ją Państwu podam, ale dopiero jak sama wykonam w domowym laboratorium, żeby nie wpuścić kogoś w maliny! Tymczasem jeden słoik został wyjedzony łyżeczką podczas pobytu, a drugi jeszcze zamknięty czeka na Grand Opening.

W przerwach między czytaniem etykiet w sklepach udało nam się pospacerować trochę po mieście. Jeśli są wśród Państwa osoby, które podobnie jak ja uważają, że Londyn powinien być Stolicą Świata, i chciałyby (też podobnie jak ja) bywać tam częściej niż raz w roku, ale z różnych względów nie mogą, to specjalnie dla Was kilka londyńskich „westchnień”.

W Muzeum Designu udało nam się last minute zobaczyć wystawę zadedykowaną Paulowi Smithowi. Moja dusza jest w paski i w kropki, więc Paul Smith jest jest mi szczególnie bliski. Nasza więź została niedawno jeszcze bardziej umocniona, gdy w jednym z nadmorskich szmateksów kupiłam spódnicę (nadal z metkami) za 18 złotych. Jest naturalnie w paski, ale w ich jesienno zimowym wydaniu - czarnoszarobrązowe, i zrobiona jest z wełny tak delikatnej, jakby utkały ją pająki! ;o) Na premierę niestety musimy poczekać do jesieni!




Ach mieć taki aparacik i ten samochodzik wyżej!




Druga wystawa Designs of the Year w tym samym muzeum nie była tak fajna jak ta ubiegłoroczna. Oboje uznaliśmy, że nie była warta 12,40 funtów od osoby. Ale nie domagaliśmy się zwrotu pieniędzy! Południowym brzegiem Tamizy ruszyliśmy w stronę Waterloo Bridge. 

The Shard jest najwyższym budynkiem w Londynie; z wysokości 72 piętra można oglądać panoramę miasta. (foto niżej)



To około godzinny spacer, podczas którego można po raz kolejny przedyskutować wyższość Sharda nad Gherkinem (dosłowna jest bezsprzeczna, wygrywa Shard), ale ja pozostaję pod urokiem Gherkina, choć z roku na rok obudowują go coraz bardziej i zaczyna się dusić biedactwo.




Ale wróćmy jeszcze na chwilę do pasków! W samym środku Mayfair, w galerii Davida Zwirnera (wielka szycha na rynku sztuki!), do 25 lipca pokazywane są prace Prawdziwej Królowej Pasków, ale też genialnych op-artowych geometrycznych wzorów, zmarłej w tym roku Bridget Riley. 





Poniżej wcześniejsze prace Bridget Riley, głownie z lat sześćdziesiątych. Pochodzą z tej STRONY



Po wizycie w galerii można oblecieć butiki na New Bond St i Old Bond St - po jakieś drobiazgi od Tiffaniego i Cartiera czy szpilki Diora, a jeśli macie mniej niż 40 lat, to ciuchy w Abercrobie & Fitch przy Burlington Gardens!



Time Out
Dla osób, które planują wyjazd do Londynu, albo zaplanują impulsywnie, ważna informacja! Nie szukajcie Time Out-a w kioskach. Teraz jest za darmo (nie wiem od kiedy, rok temu był sprzedawany) i dystrybuowany we wtorki w lepszych kawiarniach, galeriach i muzeach oraz na niektórych stacjach metrach w samym centrum. Bardzo zmieniła się też strona internetowa! I niespodzianka, moim zdaniem na lepsze! Mam wrażenie, że propozycje pojawiają się inteligentnie w zależności od obszaru poszukiwań. Naprawdę byłam pod wrażeniem! 

Chociaż z kawą nas oszukali. Pojechaliśmy do bike shopu (Towarzysz Podróży jest entuzjastą rowerów, a mój żółty, który tu kiedyś wystąpił na zdjęciu sam zrobił ze starego roweru za 30 zł), który jest zarazem kawiarnią i dostaliśmy najpaskudniejsze espresso na świecie, ale za to dwa razy droższe niż w Nero czy Costa! A i klimat miejsca nie rzucał na kolana, chociaż ser z przyrządzanych tostów czuć dość wyraźnie! Niestety!

Monty Python
Fani Monty Pythona powinni koniecznie pojawić się w Londynie na ich, jak zapowiadają - the biggest reunion in comedy history „Monty Python Live - One Down, Five to Go”. Wydarzenie będzie miało miejsce na O2 Arena od 1 do 5 lipca, 15, 16 i od 18 do 20. Kłopoty z dostaniem biletów były już publicznie dyskutowane, dlatego zwiększono liczbę przedstawień.


Foyles

I ostatnia informacja dla moli książkowych. Foyles zamknął swój sklep na Charing Cross! Ale otworzył nowy GIGANTYCZNY dwa numery dalej. Może jest jeszcze nadzieja, że drukowane rzeczy nie znikną z powierzchni ziemi!




Na koniec wiadomość od Paula Smith'a!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz