czwartek, 2 października 2014

Jeść albo nie jeść? Oto jest pytanie...

Chcę dziś na początek zaproponować zadanie interaktywne! Otwórzcie Drodzy Czytelnicy swoje lodówki i przeczytajcie etykiety produktów, które tam ukryliście. Skierujcie swój wzrok na miejsce, które zaczyna się od słowa kryjącego wiele znaczeń - SKŁAD. Nie zapomnijcie o ketchupie, majonezie, chrzanie, marynowanym imbirze, żółtym serze, jeśli paczkowany, dżemie, jogurcie, parówkach(!), szynce babuni czy gajowego (wszystko jedno) oraz soku! Ilu składników tych produktów nie znacie z widzenia?


Etykiety są źródłem fascynujących informacji, a najlepsze kawałki pisane są najmniejszymi literami!  Czytam etykiety od lat i na wibrysy mojego kota Ryjka, mogę przysiąc, że nie kupiłam niczego, co składałoby się z czegoś, co nie wiem czym jest!  Sklepy spożywcze są dla mnie miejscem antropologicznych obserwacji. Sięgając po kolejne produkty, które po zeskanowaniu tekstów wzrokiem, odkładam na półki, rozglądam się dookoła, sprawdzając czy jest w pobliżu podobny odmieniec. Najczęściej nie ma. Chyba jestem wyjątkowa. Zupełnie jak w tej angielskiej kpinie z reklamy: Prawie nikt nie lubi naszych soków! Sprawdź, może jesteś kimś wyjątkowym! 

Moje ulubione chwile w sklepie, to te w kolejce do kasy, gdy sprawdzam związek przyczynowo skutkowy klienta z produktami, które wykłada na taśmę. Polecam tę zabawę wszystkim sceptykom, którzy kwestionują prawdziwość twierdzenia: jesteś tym, co jesz! Otóż JESTEŚ!

Jeszcze dalej niż ja, posunęła się Julita Bator, która, nie dość, że przeczytała wszystkie etykiety, to jeszcze napisała o tym książkę! A wkrótce potem dopisała drugą! 

Mówię o książce Zamień chemię na jedzenie, i drugiej części o tym samym tytule, ale z dopiskiem Nowe przepisy. Pierwsza część ukazała się w ubiegłym roku w wydawnictwie Znak i sprzedała się w 50 tysiącach egzemplarzy, o czym oficyna informuje na okładce drugiej książki. W kraju, w którym już nakład 2 tysięcy jest sukcesem, 50 tysięcy może oszołomić! Jednak biorąc pod uwagę, że w Polsce jest 13 milionów 357 tysięcy gospodarstw domowych, oznacza, że 13 milionów 307 gospodarstw domowych nadal zjada - mniam, mniam - butylohydroksyanizol, pirosiarczyn sodu, dwusiarczyn potasu, kwas cyklaminowy, mannitol, natamycynę, lizozym, propionian wapnia, sorbinian potasu, sól wapniowo-disodową kwasu etylenodiaminotetraoctowego, z NIEZNANYMI DŁUGOFALOWO SKUTKAMI! 

Książka Julity Bator powinna być, jak niegdyś książka telefoniczna, w każdym domu. Najlepiej gdzieś pod ręką! Nawet taka mądrala jak ja, znalazła tam wiele cennych informacji, a co dopiero ktoś, kto jest dopiero zaczyna swoją przygodę ze świadomym odżywianiem. Rumieńce na policzkach i włosy stojące dęba gwarantowane!


Zamień chemię na jedzenie jest wynikiem walki (tak, walki!) autorki o zdrowie dzieci, które reakcjami alergicznymi reagowały na nieomal wszystko, co jadły! Przypadek sprawił, że wbrew obawom rodziców, dzieci podczas pewnego wakacyjnego, zagranicznego wyjazdu, jadły co chciały i przeżyły  bez żadnych oznak chorobowych cały pobyt! To natchnęło matkę/autorkę, że to nie na pewne produkty są uczulone jej dzieci, ale na chemiczne dodatki do tych produktów! Miała rację!

Książka podzielona jest na rozdziały zadedykowane poszczególnym grupom produktów, między innymi: wyrobom mlecznym, mięsie, warzywom, rybom czy ucieleśnieniu samego diabła -  cukrowi! Wszystkie chemiczne dodatki do żywności zostały oznaczone graficznie, stosownie do zagrożenia dla zdrowia, więc stosunkowo łatwo jest zorientować się, co da się zaakceptować w jadłospisie, a co koniecznie należy wykluczyć, albo ostatecznie znając szkodliwość, podjąć ryzyko i jeść! Albowiem najważniejsza jest ŚWIADOMOŚĆ! 


Rozdziały udekorowane są stosunkowo prostymi przepisami, które mogą być inspiracją dla troskliwych mam i żon, żeby granolę, jogurt czy chleb robić w domu. Zdrowiej i taniej! Ale czasochłonniej! Wybór jest kwestią priorytetów. 

Jak każda matka, Julita Bator miota się między zdrowym rozsądkiem i odpowiedzialnością a pragnieniami dzieci, żeby jeść to, co jedzą rówieśnicy! Jej godna podziwu konsekwencja i upór owocują brakiem problemów zdrowotnych, a z drugiej strony zdumiewającymi marzeniami dzieci o bitej śmietanie w sprayu czy cynamonowych płatkach śniadaniowych! Te grzeszne rozkosze dostarczył ostatecznie św. Mikołaj! Z powodu jednej paczki nie idzie się do piekła! 


Na zdjęciu, jedna z wielu w książce tabelek z chemicznymi dodatkami. Tu dodatki do batonów.


Każdy rozdział zakończony jest krótkim podsumowaniem ujętym w punkty, co ułatwia przyswojenie każdej „lekcji”. Poza tym, w książce jest sporo praktycznych podpowiedzi dotyczących jedzenia, jak na przykład spis owoców i warzyw, które są najbardziej i najmniej skażone pestycydami, gotowanie roślin strączkowych czy kasz.



Koniecznie trzeba podkreślić, że bardzo sumiennie został opracowany rozdział poświęcony źródłom, z których korzystała autorka. To bardzo podnosi wiarygodność książki. Korzystanie z poradnika ułatwia indeks nazw, a także spis przepisów z podziałem na śniadania, kolacje, zupy, drugie dania, napoje i słodycze.   

Drugi tom, to głównie przepisy, w tej odsłonie ozdobione zdjęciami i krótkimi dykteryjkami z życia rodziny wprowadzającymi do książki human touch. Sporo receptur zawiera podpowiedzi jak kiwnąć swoją pociechę, to znaczy jak przemycić nielubiany, ale zdrowy składnik, żeby małe się nie zorientowało i zjadło. Bardzo pożyteczne!

Mam jednak pewne zastrzeżenia! Autorka używa zaklęć, które teoretycznie mają sens, ale w praktyce trudne są do realizacji. Myślę tu o produktach ekologicznych, które autorka zaleca nieomal na każdej stronie. Żeby rozwiać podejrzenia - JESTEM ZA PRODUKTAMI EKOLOGICZNYMI - tyle tylko, że prawie nie występują w przyrodzie. Do wyprodukowania eko żywności też używa się chemii, systemy kontroli są mało rozwinięte i słabe, małe rotowanie, na przykład warzyw na sklepowych półkach, prowadzi do tego, że leżą pokurczone zeschlaki pozbawione wartości odżywczych, no ale być może nie zawierające pestycydów. Gwarancję ekologiczności warzyw i owoców może dać zaufany działkowicz, pod warunkiem jednak, że działka jest dobrze poza miastem. 

Podczas czytania książki można nabrać przekonania, że warzywa i owoce z normalnych sklepów w ogóle nie nadają się do użytku, co przecież nie jest prawdą, a może wywołać u czytelnika reakcję niezgodną z intencją autorki, a mianowicie - na eko mnie nie stać, na wieś nie mam czasu jeździć, te rzeczy z warzywniaka nie nadają się do użytku, a więc ich nie kupię! Czym to się skończy? Tym, co w Wielkiej Brytanii. Deprecjonowanie warzyw i owoców z „normalnych” upraw doprowadziło do spadku ich konsumpcji, na rzecz dużo gorszych rzeczy. Teraz trwa odwracanie kijem hmmm... Tamizy!

Druga uwaga dotyczy rozdziału o tłuszczach, który został potraktowany całkowicie po macoszemu. Na dodatek jako tłuszcze najlepsze do smażenia autorka poleca tłuszcze zwierzęce czyli smalec i klarowane masło, tak jakby jedynym kryterium ich oceny był wysoki punkt dymienia. A jest jeszcze przecież udział kwasów tłuszczowych nasyconych, jednonienasyconych i wielonienasyconych! Na liście rekomendowanych tłuszczów nie znalazł się olej ryżowy, niekwestionowany król w tej kategorii i przecież już od dawna dostępny w sklepach od Bałtyku aż po Tatry! Badania terenowe, jak wiadomo prowadzę na Żuławach, więc nie piszę tego tylko z perspektywy warszawskiej Almy. Tłuszcze, ze szczególnym uwzględnieniem tłuszczów roślinnych, zasługują na osobny wykład. Szykuję się do niego psychicznie i merytorycznie. Już za chwileczkę, już za momencik...  

Ale te zarzuty, to naprawdę drobnostka wobec całego dobra, jakie mogą wnieść do Państwa życia obie książki. Przy czym nie mam na myśli tylko rodzin z dziećmi. Większość informacji dotyczy zarówno dzieci, jak i dorosłych. Radziłabym też zacząć studia od pierwszej książki, tej z dynią na okładce, bo druga koncentruje się głównie na przepisach. Właściwie to najlepiej mieć je obie, bo ładnie się uzupełniają! 

Podjęcie wyzwania, jakim jest zdrowe odżywianie nie musi być mordęgą przyprawiającą o pomieszanie zmysłów i drenaż kieszeni! Potrzeba odrobiny zaangażowania, w słusznej przecież sprawie, które w sprzyjających okolicznościach może przerodzić się w pasję czy hobby, jak to się stało w naszym wypadku. Na przykład dziś podczas całego obiadu rozmawialiśmy o metodach uzyskiwania oliwy z oliwek. Moim marzeniem jest pojechać do jakiegoś frantoio i zobaczyć to na własne oczy! Podobno świeżo wytłoczona oliwa w niczym nie przypomina tej znanej z butelek! Jest szansa, że na przełomie października i listopada będziemy mogli się o tym przekonać osobiście, o ile na Sycylii zaczną już tłoczyć! 

3 komentarze:

  1. Już od dawna, tak jak Pani, stosuję obserwacje koszykowo- taśmowe. :-) Towarzystwo góry słodyczy i leków p. bólowych jakoś mnie nie zaskakuje. A teraz robię eksperyment z kasą. Zliczam wszystkie wydatki na żywność (co do każdej śliwki i ziarnka ryżu) i okazuje się, że nawet kupując (czasem) ekologiczne produkty i inne orkisze ...wydaję na jedzenie mniej niż kiedyś.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też próbowałam kiedyś liczyć wydatki, ale brak skrupulatności zabił ten projekt ;o) Na oko wydaje mi się, że rzeczywiście nie ma dużej różnicy. Życzę wytrwałości i pozdrawiam!

      Usuń
  2. Z Pani zdaniem: "Podjęcie wyzwania, jakim jest zdrowe odżywianie nie musi być mordęgą przyprawiającą o pomieszanie zmysłów i drenaż kieszeni! " zgadzam się w 200 % :-)

    OdpowiedzUsuń