piątek, 24 października 2014

Kto nie suszy śliwek, ten FAJA!


Jak zapowiadałam na tych łamach, tak uczyniłam! Po raz pierwszy w życiu ususzyłam śliwki! Z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że dotychczas marnowałam życie! No, ale po kolei! 

Kilka odcinków temu, na początku śliwkowego sezonu, pisałam jak wspaniały performance mają dla naszych organizmów te owoce. Nowych czytelników zapraszam TU:
a Starzy, przepraszam Państwa za wyrażenie, niech będą uprzejmi kontynuować. 

Mamy na żuławskim ranczu dwie poniemieckie, jak utrzymywali poprzedni właściciele, śliwki (dobre, bo niemieckie ;o) oraz dwie adeptki, które same się wysiały i nawet w tym roku po raz pierwszy zaowocowały. Na razie nie można traktować ich poważnie, ale przyszłość z całą pewnością należy do nich.


Nasze dwie żywicielki i owocująca młodzież - to te dwa patyczki na pierwszym planie.

Klęska urodzaju doświadcza nas rok w rok. Serce kroi się na myśl, że moglibyśmy tym cudownym śliwkom dać się zmarnować, więc zrywamy, zjadamy, przetwarzamy i rozdajemy, z naciskiem na to ostatnie. Konfitur nie jesteśmy w stanie przejeść, więc w tym roku olśniło mnie, żeby śliwki suszyć. Śliwkowego suszu możemy z Panem Domu zjeść dowolną ilość!



Miałam wizję, że na kilku piętrach zapakuję je do piekarnika i wysuszę na zicher! Jednak gospodarskie sprawy zatrzymały nas dłużej na wsi, więc do warszawskiego piekarnika było 330 km, a na raczu mamy jedynie kuchenkę elektryczną, więc znowu ból głowy. Z odsieczą przyszedł Pan Domu czyli w warunkach polowych Gospodarz, który przydźwigał dużą kamienną płytę (ma swoje skarby w różnych schowkach) i położył na olejowym kaloryferze, który zamieniał igloo w dom. Uzyskaliśmy w ten sposób powierzchnię grzewczą. 



Rozłożyłam wypestkowane śliwki i w miarę utraty wody, czyli zmniejszania się objętości owoców, dokładałam kolejne partie i graliśmy w tę grę kilka dni. Śliwki ładnie współpracowały, jednak tempo suszenia było żałośnie marne, jak na to, co nadal wisiało na drzewie. Niezbędne było rozwiązanie profesjonalne! Odpaliłam internet, na Allegro wyklikałam maszynę do suszenia i zaczęliśmy wyglądać kuriera.



Wyżej - the day after, a niżej śliwki trzeciego dnia.


Tu parę słów o suszarce, gdyby ktoś dał się namówić, a piszę to z perspektywy kilkunastu kilogramów owoców, które przez nią przeszły. Kupiliśmy maszynę niemieckiej firmy, która nie ma w Polsce swojego przedstawicielstwa - Kitchenware (niemiecka suszarka do niemieckich śliwek he he). Nie była to rosyjska ruletka, bo pewien sprzęt tej firmy w domu już mamy (będzie o tym osobny tekst). 



Na co należy zwrócić uwagę kupując suszarkę?

Oto kilka istotnych rzeczy: 

- możliwość ustawienia temperatury suszenia (lepiej suszyć w niższej temperaturze, ale dłużej, bo zachowuje się więcej wartości odżywczych)

-  timer (cykl suszenia jest dość długi, więc dobrze, żeby urządzenie wyłączyło się o własnych siłach, po ustawionym czasie)

- półki z przezroczystego plastiku (widać postęp suszenia)

- liczba i wielkość tac (im więcej się zmieści, tym lepiej; u nas jest 5, o średnicy 31 cm)

- możliwość regulacji wysokości tac (na wypadek, gdyby ktoś chciał suszyć na przykład grzyby w całości)

Moc urządzenia jest raczej drugorzędna (ta ma 240 W), jeśli nie chce się jechać na maksymalnej temperaturze, a nie ma to większego sensu, bo to nie wyścig pokoju.  

Nasza suszarka spełnia wszystkie te warunki, na dodatek kosztowała 100 zł plus koszt przesyłki, więc mieściła się w niższych obszarach cenowych. Na cenę na pewno miało wpływ to, że urządzenie pochodziło z ekspozycji.

Cały nakład suszyłam w temperaturze 40 stopni Celsjusza, żeby zachować jak najwięcej wartości odżywczych.

W efekcie tego kompromisu, otrzymaliśmy NAJCUDOWNIEJSZE SUSZONE ŚLIWKI, JAKICH NIE JADŁAM NIGDY W ŻYCIU! Gospodarz, który widział w życiu już wszystko, również wpadł w zachwyt! Moje uniesienie nie jest w najmniejszym stopniu przesadzone! Nasze śliwki, ani wyglądem, ani konsystencją, ani smakiem, kompletnie nie przypominają  suszonych śliwek, jakie znamy ze sklepów i bazarów! Gdzie leży tajemnica - nie wiem!



Uzyskaliśmy około dwóch kilogramów suszonych śliwek. Niestety nie potrafię powiedzieć z ilu kilogramów świeżych owoców, bo był to proces, który odbywał się kilka dni i śliwki na bieżąco były donoszone z drzewa.


Oczywiście przez cały czas, a nawet teraz, targają nami niepokoje czy wysuszyliśmy śliwki dość dobrze i nie zagraża im żadna pleśń, ani inna forma niepożądanego życia. Na razie zachowują się dobrze, a obawy tonizuje nieco tempo, w jakim znikają kolejne porcyjki wyjmowane z bawełnianych woreczków. Pleśnie po prostu mogą nie zdążyć!


Dzisiaj pod Halą Mirowską, na nieomal każdym straganie były śliwki węgierki. Teraz są najlepsze, najbardziej dojrzałe i słodkie, a więc nie jest jeszcze za późno, żeby rzutem na taśmę ususzyć sobie tych niebiańskich istot, czego Państwu z całego serca życzę! NAPRAWDĘ WARTO! Nie ma wielu tak zdrowych i dobrych rzeczy na tym świecie!


4 komentarze:

  1. Czego to ludzie nie wymyślą - bomba ta suszarka :) Wczoraj jadłam świeżutkie z ogrodu śliweczki, ale taką suszoną w zimie dodana do owsianki, śliweczką bym nie pogardziła :)

    OdpowiedzUsuń
  2. a ja się tak właśnie przymierzam do zakupu tej maszynerii :) zrobię sobie prezent :)

    OdpowiedzUsuń
  3. ale smacznie wygląda - chyba się skusze :P

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie przepadam za suszonymi śliwkami, ale możliwe że takich jeszcze po prostu nie jadłam ;) Jak będę u rodziców, to spróbuję zrobić :)

    OdpowiedzUsuń