niedziela, 6 listopada 2016

Suszone owoce! Jesienny SUPERFOOD!


Przywiozłam dzisiaj z miasta dwa kolejne pudła po bananach. Na mienie przesiedleńcze! Pomysł podpatrzony na pruszczańskiej giełdzie rupieci! Handlarze przywożą wszystko w tych bananowych pudłach, które mają tę przewagę nad innymi kartonami, że mają pokrywę (nie trzeba zaklejać pudła) i po bokach dziury na ręce! Wprawdzie mają też dziurę w dnie, ale mają też papierową wyściółkę, która zabezpiecza przed efektem durszlaka! Tak więc w razie przeprowadzki pamiętajcie o tych pudłach! Te nasze, już prawie spakowane! W sumie od dobrego tygodnia, ale ciągle nie możemy wyjechać!

Gdy dzwoni moja mama, nie pyta już, co słychać, tylko gdzie jesteście. I wzdycha, bo my nadal bujamy się w tej bezlistnej już prawie i mglistej szarości! Jeżeli nie chcecie utknąć na dłużej w jakimś nieokrzesanym miejscu, tak jak ja teraz, nie kupujcie waszym facetom książki „Porąb i spal”! Zmienia ona bowiem męskie DNA! Budzi w mężczyznach Wyrwidęba i Waligórę! A wyzwań, które niezbędne są facetowi z siekierą, raczej nie znajdzie on w mieście! 


No więc Pan Domu ubrany jak komandos w kominiarkę, którą kupiłam mu na narty, waciak i kalosze z termohydroamortypresowkładką, spędza pół dnia sadząc historyczne odmiany roślin - co jest konsekwencją odkrycia, jakiego dokonaliśmy kilka tygodni temu i opisałam to w tekście o fasoli - a drugie pół w chlewiku, który od lat już, pełni funkcję drewutni i magazynu opałowego. Tam rozmawia ze swoimi pniaczkami, które metodycznie zamienia w polana i szczapy!

Po długotrwałych poszukiwaniach kupiliśmy kilka starych odmian drzew owocowych - wiśnię szklankę (ktoś ją jeszcze pamięta?!), gruszkę Bonkretę Williamsa, papierówkę i węgierkę, bo nie wiadomo ile jeszcze te nasze poniemieckie wytrzymają. Wszystko to trzeba pomnożyć razy dwa, bo każde drzewko potrzebuje do owocowania towarzystwa drzewka innej odmiany! Nikt nie lubi samotności!

Gdy już kurier przywiózł zamówione rośliny i gdy zostały posadzone, Pan Domu przypomniał sobie, że jakieś dwa lata temu zamarzyło mi się, żeby mieć gdzieś w polu widzenia jarzębinę! Zaczął teraz uprzytamniać mi jak bardzo mi na niej zależało! ;o) Napomknął też, że szkoda, że nie kupiliśmy czereśni (zna moje słabe punkty), a i czarnych porzeczek, których oboje jesteśmy wielkimi entuzjastami, też można byłoby kilka posadzić. Wiecie, co było dalej? Znowu czekanie na kuriera, potem na przerwę w deszczu, a potem na ustanie wiatru, żeby całe to towarzystwo można było owinąć agrowłókniną! To konieczność, bo zające i sarny zjadają tu takie młode roślinki do korzenia! Wszystko to działo się swoim tempem, a kartki z kalendarza bezlitośnie spadały na ziemię, tak że nastał listopad!

To jest bukiet kolendry, która karmiła nas całe lato, a teraz wyprodukowała nasiona! Czeka mnie jeszcze trochę dłubaniny!

Obecny surwiwal jest kolejną fazą tego, na co w lecie mówiliśmy slow life i sprowadza się do walki o utrzymanie temperatury w chałupie, w jakiej nasze organizmy nie byłyby narażone na hipotermię! Przy piecu osiągamy temperaturę około 30 stopni, ale przy stole koło okna z trudem dobijamy do 16, no i startujemy od porannej dziesiątki, bo w nocy piec, a dokładnie mała koza, stygnie! Niesłabnącym powodzeniem cieszy się fotel stojący blisko źródła ciepła. Pokrywają go rozplaskane koty!

Moją surwiwalową misją jest dbanie o atmosferę! Nie da się tego wyrazić skalą Celsjusza, ani żadną inną, bo jest to coś niewymiernego, tak jak płacenie kartą Visa; ale jak wiadomo jest i zawsze wiadomo, gdy się psuje! Wyrabiam więc dyniowe ciasta, owocowe crumble, smażę konfitury z żurawin i gruszek, pocięłam w plasterki ze dwa kilogramy pigwowca na sok (kto próbował, wie jakiego hartu ducha to wymaga), ostatnio też częściej wydaję różne wariacje na temat curry, bo nieźle grzeją od środka! Jednym słowem kręcę się po kuchni jak fryga, która jest sercem domu! Kuchnia, nie fryga! Wszystko, żeby tylko nie wychodzić na zewnątrz! No, poza wyjeżdżaniem do Nowego Dworu Gdańskiego po zakupy, bo to też na ochotnika ogarniam. Wychodzę, a właściwie wybiegam, również do ogrodu po rukolę i szczypior! Trudno w to uwierzyć, ale ta parka nie zorientowała się jeszcze, że jest listopad i nadal daje czadu!



Sąsiedzi się o nas, rachitycznych miastowych, troszczą! Pani Teresa zaopatruje nas w jajka, a kilka dni temu dostaliśmy od Kazika jabłka. Jak to na wsi - nie kilogram, nie dwa, tylko 4 wiaderka! Trochę przesmażyłam na bazę do „crumbli” i zapakowałam towar do słoików, trochę zjedliśmy, ale jabłek prawie nie ubyło! Wyrzucić - grzech, pozwolić zgnić takim prawdziwym, wyrosłym bez dopingu też nie honor! Dać nie ma komu, bo znajomi bez jabłonek koło domu, najbliżej w Warszawie. Już się chciałam poddać i jak to mówią Anglicy „go with the flow” czyli pozwolić tej sprawie na samoistne rozwiązanie, gdy olśniło mnie, że przecież można te jabłka ususzyć!



W tym roku nie spełniłam się należycie przy suszeniu śliwek, bo po pięknym zawiązaniu się owoców, na okoliczne śliwy, w tym także na nasze dwie, padła jakaś zaraza i doczekaliśmy zaledwie kilku kilogramów śliwek. No więc teraz mogłam rozwinąć skrzydła! Dehydrator poszedł w ruch i wkrótce cała chałupa zaniosła się atmosferą Bożego Narodzenia poprzez iunctim z kompotem z suszu! Wprawdzie kompotów nie lubię i nie robię, a i do potraw tradycyjnych mam stosunek niestandardowy, ale skojarzenie się pojawiło!

Spieszę jednak z zapewnieniem, że moje podejście do suszonych jabłek, a więc i rezultat był zupełnie inny, niż te suszone jabłka, które pojawiają się w sprzedaży w sezonie świątecznym. Po pierwsze cięłam jabłka na cieniutkie plasterki, żeby otrzymać chrupiące i rozpływające się zarazem w ustach, chipsy! Po drugie wycinałam gniazda nasienne, bo nienawidzę, jak włażą między zęby! Jednym słowem spędziłam długie godziny na tej jubilerskiej robocie! Efekt, był tak zniewalający (nie bez udziału pysznych słodkich jabłek), że postanowiłam zostać Świętą i dokupiłam gruszki i persymony (sharony, kaki - jak zwał tak zwał). Po kilka kilogramów! Do pocięcia i ususzenia! Tak! Dobrze widzicie!



Wiem, że nie brzmi to bardzo zachęcająco! To znaczy, żeby was Drogie Czytelniczki i Czcigodni Czytelnicy zachęcić do wykonania podobnego performansu! Ale naprawdę warto! Na zachętę dodam, że gruszki i persymony są łatwe, bo nie trzeba wycinać gniazd nasiennych - gruszka ma miękkie, a w persymonie zdarzają się jedynie duże pestki, ale ja nie trafiłam na żadną. Poza tym, ten chrupiący susz jest pyszny, jest bardzo zdrowy!

Suszone owoce są wprawdzie bardziej kaloryczne niż surowe, ale za to zawierają dużo więcej błonnika, który przyspiesza trawienie i reguluje procesy przemiany materii. Oczyszcza przewodzik pokarmowy, co przekłada się na wspaniałą kondycję całego organizmu! To prawdziwy jesienno-zimowy superfood! Do tego, w sprzyjających okolicznościach dwie garście owocowych chrupek mogą uchronić przed zjedzeniem jednego piętra ptasiego mleczka, choć prawdopodobnie nie będą skuteczne w tych najtrudniejszych przypadkach.



 Tu dochodzimy do metody suszenia, bo dla „zdrowotności” naszych chrupek jest to dość istotne! Ja suszę owoce w suszarce i ustawiam temperaturę na 40 stopni, żeby ocalić jak najwięcej witamin. Przemysłowe suszenie odbywa się w temperaturze od 55 do 70 stopni, ale pokażcie mi kogoś, kto schodzi poniżej tych 70! W wyższej temperaturze szybciej dobiega się do mety, a dla producenta czas to pieniądz, jak wiadomo!

Ja namawiam do zainwestowania w suszarkę! To w tej chwili wydatek mniejszy niż 100 zł. Oprócz owoców można suszyć grzyby, zioła, kwiaty (!!!), no i co najważniejsze w sezonie malinowo-truskawkowo - jagodowym można suszyć owoce na pudry! Po ususzeniu trzeba je zmielić na pył w młynku do kawy i można szaleć na talerzach zachwycając dzieci na granolach i jogurtach, a dorosłych na sałatach z pieczonymi warzywami korzeniowymi, żeby tak rzucić pierwszy z brzegu przykład!


Dwa słowa o tym, co jest ważne przy wyborze suszarki:

- wybór temperatury
- timer (nie trzeba przy produkcji siedzieć)
- przezroczysta obudowa (widać postępy)

Takie najprostsze modele mają tylko opcje on i off i tych należy się wystrzegać, bo nad procesem suszenia nie ma żadnej kontroli!

Alternatywnie, w warunkach domowych można suszenie przeprowadzić w piekarniku, ustawiając go na najniższą temperaturę (u mnie jest to 50 stopni) i suszyć przy uchylonych drzwiczkach. Jest to bardziej kłopotliwe niż w suszarce, ale możliwe do wykonania. Tak czy owak - DO BOJU!


6 komentarzy:

  1. A mój syn suszy na kaloryferze!

    OdpowiedzUsuń
  2. Jest na dobrej drodze! Ja też tak zaczynałam! ;o) Nawet to opisałam! Ale kultura pracy z suszarką jest nieporównywalna, że nie wspomnę o wydajności! Ale rozumiem, że Młody Zorro suszy na własne potrzeby!
    http://silkdressdiet.blogspot.com/2014/10/kto-nie-suszy-sliwek-ten-faja.html#more

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najpierw się obśmiałam, a potem wszystkie jabłka mu zjadłam. Maszyna super. Czegóż to ludzie nie wymyślą. ;)

      Usuń
  3. A co z piekarnikiem? 50 stopni i na całą noc przy uchylonych drzwiczkach☺ ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, nie! Bałabym się zostawić włączony piekarnik na noc ;o) Zakładając, że suszenie odbywa się na kilku tacach, dobrze je co jakiś czas zamienić, bo ciepłe powietrze nie rozprowadza się idealnie równo. Poza tym trudno określić liczbę godzin potrzebną na wysuszenie, bo to zależy od stanu owoców - ile mają wody, jak duże są itd., a więc trzeba kontrolować przebieg procesu! Oczywiście nie chodzi o to, żeby wpatrywać się w okienko piekarnika przez cały czas, ale ja co dwie, trzy godziny zerknęłabym, co się dzieje! Mniej ryzykowne wydaje mi się zrobienie przerwy w suszeniu, gdy trzeba porzucić stanowisko pracy, niż zostawienie włączonego piekarnika i pójście spać! ;o) Pozdrowienia! kk ps. Ma Pani piękne imię! :o)

      Usuń