czwartek, 28 kwietnia 2016

Paryż. Od pchlego targu do Musée d'Orsay!



Kuchenny fartuch, gdyby ktoś miał wątpliwości.

W Paryżu chodzi się po ulicach z bagietkami, tak jak gdzie indziej z psami. Bulangeries czyli po naszemu piekarnie, nierzadko pełniące także funkcje pâtisserie czyli cukierni są na każdym kroku. Francuzi nie boją się glutenu z pszenicy, nie lękają się pustych węglowodanów (bagietkowych ;o), na dodatek bagietki pożerają z serami, zadając kłam teoriom o szkodliwości laktozy! 

Jakby tego było mało, nikt nie gardzi tutaj masłem (do pieczywa tylko i wyłącznie solonym) i gęstymi sosami, które u mieszkańców innych krajów są katapultą do bypassów - kardiochirurgicznej operacji wszczepienia pomostów naczyniowych omijających miejsce zwężenia w tętnicy wieńcowej. To, że Francuzi nie konają masowo na choroby układu krążenia i nie są grubi jak beczki, zawdzięczają tak zwanemu „paradoksowi francuskiemu”. Tak to określili bezradni dietetycy poszukujący odpowiedzi na dręczący ich temat - dlaczego Francuzi żyją! Otóż podobno  zawdzięczają życie dużej ilości czerwonego wina, które żłopią od młodości do starości, od południa na północ, i od rana do wieczora, no może od déjeuner czyli od lunchu. To właśnie wino neutralizuje ponoć straszne skutki tłuszczów nasyconych pochodzenia zwierzęcego i prostych węglowodanów, które już dawno zbankrutowały na eleganckich salonach Nowego Jorku czy Londynu.

Kilka dni temu i ja paradowałam po Paryżu z bagietką (nadgryzioną naturalnie) i radowałam się, że nie dotknęło mnie zjawisko określane przez Japończyków mianem „syndromu paryskiego” czyli rozczarowania konfrontacją Paryża znanego z pocztówek z jego realnym obliczem! Ostatnio byłam w Paryżu tak dawno temu, że w zasadzie można było przyjąć, że jego odkrywanie zaczynam od nowa. Generalnie Paryż kojarzył mi się nieźle! Za pierwszym razem, kilkanaście lat temu, gdy wyszłam z metra na Champs-Élysées, a była to połowa grudnia, rozbłysły właśnie na drzewach świąteczne lampki. Na dodatek przez całą drogę z lotniska do hotelu coś ślicznie pachniało. Potem okazało się, że stłukła mi się w walizce butelka perfum, ale dobre wrażenie pozostało na długo. Tym razem wizyta w Paryżu była nagła i niespodziewana, do tego stopnia, że nie miałam ze sobą aparatu fotograficznego, więc zdjęcia robiłam protezą czyli telefonem, czego nienawidzę! Plan, na zaledwie dwa dni, był taki, żeby się porządnie zleźć zaczynając od największego na świecie pchlego targu (moja dusza nurka fajansowego śpiewa w takich miejscach) Marché aux Puces de Saint-Ouen. To pierwszego dnia. A drugiego, obejrzeć w Musee D’Orsay wystawę Henri Rousseau - cel wyjazdu.



Pchli targ czynny jest w soboty, niedziele i poniedziałki. Według internetowych zapewnień, to właśnie poniedziałek jest dniem dla prawdziwych poszukiwaczy skarbów. Jest mniej ludzi, a sprzedawcy są bardziej skorzy do negocjacji w obliczu kilku dni przerwy do kolejnej soboty. Otóż, nie do końca jest to prawda! Tłumów rzeczywiście nie było, ale też dwie trzecie stoisk było nieczynnych. Mimo tego, bardzo dobrze się stało, że zaczęliśmy (z Towarzyszem Podróży) smakować Paryż właśnie tu. Sprzedawcy - ci nieliczni - w mokasynach Longchamp’a i sweterkach od Hermesa, byli mocno zajęci ignorowaniem, równie nielicznych przechodniów, po których najwyraźniej niewiele się spodziewali. Widocznie ci, którzy kupują XVIII-wieczne figury świętych wymontowane z kościołów wyglądają inaczej, a może po prostu inaczej się rozglądają. Targowi sprzedawcy pokazali to, co do perfekcji opanowali paryscy kelnerzy, którzy olewanie klientów wynieśli na poziomy prawdziwej sztuki, czyniąc z tego jedną z atrakcji Paryża. Sympatyczny i pomocny kelner nie utrzyma tu długo posady. A jak już się na jakiegoś takiego trafi, to będzie to emigrant z Maroka czy Algierii, albo w najlepszym razie przybysz północnych rubieży kraju. 



Kawa we Francji nie umywa się do tej włoskiej, ale pić trzeba, żeby iść. Siedliśmy tak pod koniec drugiego dnia w kawiarnianym ogródku na pełnej życia ulicy-deptaku Montorgueil w pobliżu Hal. Ze dwadzieścia stolików! Wszystkie z wyjątkiem tego jednego zajęte. Kelner dał znak, że nas widzi i przyjął zamówienie na espresso i café noisette. Padliśmy na chybotliwe krzesełka z ulgą, bo tyle samo, co kawy, chciało nam się posiedzieć. Było parysko. Gwarny kawiarniany tłumek wydawał dźwięki „jakby kto cynowe misy potrząsał”, co z „Krzyżaków” przypomniał Towarzysz Podróży. Wsłuchiwaliśmy się w ich mowę, wwąchiwaliśmy w kłęby dymu, które wypuszczali, bo w Paryżu palenie nadal jest en vogue i czekaliśmy na kawę. Odnotowaliśmy bez satysfakcji, że byliśmy najstarszymi klientami! Dwudziesto i trzedziestoparolatki siedzieli nad orzeszkami ziemnymi i oliwkami sącząc… piwo! Tak, tak, dobrze widzicie. Nie wino! Piwo. Czytałam już o tym wcześniej. Młodzi ludzie wybierają piwo, prawdopodobnie przesądzają względy praktyczne wynikające z mniejszej liczby procentów. 



Siedzieliśmy tak i patrzyliśmy jak oni to piwo piją. Niskie słońce nadawało uliczce czerwono-złotą poświatę, która rozpływała się w głębokich cieniach wysokich XIX-wiecznych kamienic. Przyglądaliśmy się licznym przechodnim szukającym, podobnie jak my chwilę wcześniej wolnego stolika. Zwrócił naszą uwagę ekscentrycznie wyglądający siedemdziesięciolatek, pewnie mieszkaniec jednej z okolicznych kamienic. Przemknął koło nas dziarskim krokiem w spodniach nad kostkę i bosych stopach włożonych w porządne, prawdopodobnie robione na miarę, brązowe, skórzane półbuty. Za nim powiewał prochowiec i wesoło biegł bez smyczy rudy kudłaty pies. Pies nagle zatrzymał się na środku szerokiego trotuaru, złożył się w charakterystyczny łuk i zrobił kupę, po czym z jeszcze większą radością ruszył w pogoń za swoim panem, który maszerował, najwyraźniej bez świadomości tego aktu wypróżnienia. Nasze spokojne dotychczas medytowanie w oczekiwaniu na kawę, nabrało rumieńców. Stało się dla nas oczywiste, że tylko kwestią czasu jest, że ktoś w to gówno wdepnie. Towarzysz Podróży, który siedział bardziej strategicznie, monitorował sytuację. Po dobrych 40 minutach, pojawił się wreszcie kelner z kawą i staroświeckim słojem wody. Jak się okazało po chwili, był to jednocześnie moment, w którym spointowała się opowieść o psim gównie, co przegapiliśmy rzucając się do malutkich filiżanek, jakby od nich zależało nasze dalsze życie. Ale dlaczego, ja o tym gównie? Otóż, na ulicach Paryża jest go całkiem sporo. Zastanawiam się czy to włodarze miasta nie podjęli skutecznej walki z tym zjawiskiem czy może po prostu my mieliśmy szczęście?

Ale wróćmy jeszcze na chwilę na pchli targ. Jest to ogromny teren i poza częścią, w której handluje się antykami, są jeszcze ulice, przy których rozstawiają się sprzedawcy zawartości piwnic. Kilkakrotnie wydawało nam się, że doszliśmy do końca targu i bez przekonania szliśmy jakąś pustą alejką, by znowu za jakimś zakrętem natrafić na rewiry klawiatur komputerowych z końca lat osiemdziesiątych, sztućców do jedzenia ślimaków sto lat starszych od klawiatur i zbutwiałych jedwabnych szali po 10 euro za sztukę. Tu można znaleźć dowolną rzecz z każdej branży i zobaczyć kupujących ze wszystkich zakątków globu. Na pewno nie można się poddawać i tak jak ja walczyć do końca. Moja waleczność została nagrodzona porcelanowym wazonikiem za 50 eurocentów, który pozuje na zdjęciu niżej, jako tło do sera Tomme.

Po „spełnieniu” w postaci rzeczonego wazonika ruszyliśmy piechotą w stronę Montmartre. Droga prowadziła wzdłuż Boulevard Ornano i Boulevard Barbes i mieliśmy nadzieję na lunch w jakiejś bezpretensjonalnej, lokalnej knajpce. Nie bez zdziwienia odkryliśmy, że w tej okolicy można posilić się wyłącznie nieomal kebabami w opcji halal. Nie jadamy zwierząt, na dodatek zabitych bez ogłuszania, a i klimat w tych jadłodajniach przypominał bardziej garmaże z czasów PRL-u, niż „Amelię”. A my chcieliśmy zjeść po francusku!

O francuskich, a właściwie paryskich przygodach kulinarnych pisze w książce „Moja kuchnia w Paryżu” David Lebovitz (wyd. Pascal). To amerykański kucharz, chef, należałoby powiedzieć, który w 2003 roku przeprowadził się do Paryża i rozpoznawał tutejszą kuchnię bojem. Uważam, że nie ma lepszego sposobu na zrozumienie obcego kraju, niż poznanie zwyczajów kulinarnych tubylców. Zawsze czytam o kuchni kraju, do którego jadę. Na przykład przed wyjazdem do Włoch, obowiązkowa powinna być pasjonująca książka Eleny Kostioukovitch „Sekrety włoskiej kuchni” (wyd. Albatros). I nie chodzi o to, żeby wiedzieć, co zamawiać w restauracjach. To jest książka o włoskim szpiku - istocie „włoskości”. Prawdziwa panorama Włoch.




„Moja kuchnia w Paryżu” ma inny charakter, bo to przede wszystkim perspektywa gotującego obcokrajowca, a nie analiza oparta na źródłach, jak w przypadku Kostioukovitch. Paradoksalnie, to bardzo dobrze, że odkrywamy francuską kuchnię oczami cudzoziemca, bo zwraca on uwagę na takie niuanse la cuisine française, które prawdziwemu Francuzowi nie przyszłyby do głowy, jako zbyt oczywiste. W książce jest sporo przepisów i prawie każdemu z nich towarzyszy jakaś historia z nim związana (jak to u blogera), a że autor ma poczucie humoru, dobrze się to czyta. 


No i dochodzimy powoli do celu podróży czyli do wystawy w Musée d'Orsay - Le Douanier Rousseau. L'innocence archaïque („Celnik Rousseau. Archaiczna niewinność”). Po raz pierwszy  spotkałam się z Henri Rousseau oko w oko w 2003 roku w MOMA Queens. Stanęłam jak wryta na wprost „Śpiącej Cyganki”, a Magda, moja dobrze zorientowana prawie w każdej dziedzinie, przyjaciółka mieszkająca w Nowym Jorku, z którą chodziłyśmy po muzeum, powiedziała: to Rousseau, z taką niewymuszoną pewnością, jakby patrząc na drzewo, powiedziała - drzewo. Ja natomiast patrzyłam na ten obraz jak zahipnotyzowana. Gdy w domu dopadłam komputera i obejrzałam jego dżungle, zakochałam się w nich bez pamięci. 


To moje pierwsze spotkanie z Henri Rousseau.
Rousseau nie był doceniony przez współczesnych. To w ogóle ciekawa historia, bo zaczął malować dopiero w wieku czterdziestu jeden lat. Swoje zawodowe życie spędził w urzedzie celnym, choć wbrew swemu przydomkowi, celnikiem nie był, tylko pracownikiem Urzędu Akcyzowego. Życie go raczej nie oszczędzało. Umarły mu dwie żony, a żadne z siedmiorga (lub dziewięciorga, nie wiadomo) dzieci nie dożyło wieku dorosłego. Żył skromnie, na granicy nędzy. Po raz pierwszy pokazał swoje prace w 1885 roku w Salonie Odrzuconych i mimo że zostały wyszydzone, nie zrezygnował z malowania. Prezentował swoje prace na kolejnych Salonach, także bez powodzenia. Malował swoje baśniowe wizje dżungli nie wyjeżdżając z Paryża. Rośliny podglądał w Lasku Bulońskim. Dopiero pięć lat przed śmiercią jego obrazy zostały docenione, głównie za sprawą Picassa i Apollinaire’a. Ale i tak umarł w nędzy w wieku 66 lat z powodu gangreny, która wdała się w ranę w nodze. Został pochowany w zbiorowej mogile. Teraz jego obrazy mają w swoich kolekcjach najbardziej prestiżowe galerie i muzea.


Kolejka przed muzeum. Tempo spowalniają środki ostrożności, bo przechodzi się przez bramki jak na lotnisku i strażnicy zaglądają do toreb.


Sen, 1910, Museum of Modern Art, Nowy Jork
Zaklinaczka węży, 1907, Musée d’Orsay, Paryż
Głodny lew, 1905, Fondation Beleyer, Bazylea
Walka pomiędzy tygrysem a bawołem, 1908, Cleveland Museum of Art, Cleveland
Autoportret Rousseau.
To nie pomyłka. Takie ławki stoją w muzeum. Zaprojektował je Japończyk Tokujin Yoshioka, designer średniego pokolenia, urodzony w 1967. Ławka nazywa się Banc en verre „Water Block”. Zrobiona jest ze szkła, które wylewane jest do platynowych form. Dawno nie widziałam czegoś równie zachwycającego!

Wystawę w Musée d'Orsay ogląda codziennie od 22 marca około 5 tysięcy osób! Żeby wejść do muzeum czeka się nawet i pół godziny. My staliśmy około 15 minut. Bilet kosztuje 12 euro i daje dostęp do całej muzealnej kolekcji (bez oranżerii). Przy okazji można ostatecznie zdecydować czy piękniejsze są Nenufary Claude’a Moneta czy Śniadanie na trawie Edouarda Maneta ;o) Ja zachwyciłam się szparagiem Maneta i ostatecznie zostałam posądzona przez Towarzysza Podróży o awanturnictwo artystyczne. Rousseau był do tego przyczynkiem. Aha, wystawa będzie czynna do 17 lipca! Można zdążyć.



Wystawa jednej z wieli „makaronowych” cukierni. Ta na Montmartre.

Dwa dni w Paryżu były zachwycające i pisząc to, mam poczucie winy, że zdradzam Londyn! Na dodatek ceny hoteli i mieszkań są kilkakrotnie niższe niż w Londynie! Na pamiątkę NIE kupiliśmy legendarnych makaroników firmy Ladurée po 1,75 euro za sztukę. Po pierwsze ich korzenie są włoskie! Phi, phi… Do Francji dotarły dopiero w połowie XVI wieku, podczas weneckie mniszki wyrabiały je już w VIII, a po drugie bardziej podobałyby mi się na naszyjnik niż do zjedzenia ;o) Natomiast do dziś cieszymy się pamiątką w postaci dojrzewającego, 24 - miesięcznego, sabaudzkiego sera Tomme z surowego koziego mleka. Są też krowie i owcze. Laktoza górą!



Reprodukcje obrazów z wyjątkiem Śpiącej Cyganki, pochodzą z Wikipedii.

3 komentarze:

  1. Ależ mam ochotę zrealizowac marzenie o Paryżu. Zaraz siegnę po albumy z malarstwem.
    Dzięki jak zwykle świetny wpis.
    Pozdrawiam Joanna

    OdpowiedzUsuń
  2. Joanna! Jeśli tylko możesz się wyrwać na chwilę, to jedź! Wydawałoby się, że 2 dni, to bardzo krótko, ale bardzo zapadły w duszę. Nadal mam przed oczami widok paryskich uliczek, wspinaczki na Montmartre, kafejek z niedobrą kawą, ale i tak fajnie się siedziało! Po Dzielnicy Łacińskiej mogłabym chodzić przez miesiąc! Może jesienią... ;o)

    OdpowiedzUsuń
  3. Fartuch kuchenny z gwiazdką - bezcenne:-)

    OdpowiedzUsuń