sobota, 22 listopada 2014

Pistacje dla Miucci Prady!





Czy może być coś gorszego od szukania za granicą szpitalnej pomocy w weekend?! Tak, może! Szukanie jej w weekend pierwszego listopada! Katolickość Włochów jak wiadomo jest duża i rozpędza się z północy na południe, osiągając na Sycylii wigor Wielkiego Zderzacza Hadronów. Manifestacją tego są choćby krzyże. Wiszą wszędzie, czy to kancelaria adwokacka, warzywniak czy kawiarnia. Widziałam nawet w firmowym sklepie Max Mary.

Ognissanti czyli dzień Wszystkich Świętych jest, podobnie jak w Polsce, dniem wolnym od pracy, więc przygotowani na najgorszy scenariusz wyruszyliśmy do Ragusy, najbliższego miasta dysponującego szpitalem. Do iPada mieliśmy wbitą trasę do Ospedale Civile, więc jak po sznurku, po 30 minutach zajechaliśmy pod szpital. Budynek, wprawdzie niepozbawiony uroku, ale nowoczesnością nas nie ujął. Jednak okoliczności wykluczały jakiekolwiek grymasy. Stłuczone kolano było spuchnięte jak bania i przy najmniejszym ruchu wywoływało skowyt z bólu. 189 cm Towarzysza Podróży nazywanego teraz Kaleczką, wspartego o moje ramię, zatargałam przez parking do izby przyjęć.






Wnętrze harmonijnie korespondowało z wyglądem budynku z zewnątrz. Jak to przy religijnym święcie, wszyscy, którzy stawili się w poszukiwaniu pomocy mieli wypastowane buty, kołnierze z futerka, wyczesane trwałe, strapione twarze i szemrali do siebie cichutko w sycylijskim dialekcie.


Rejestrator poprosił o carta d'identita czyli dowód tożsamości i zaczął po literze wstukiwać imię i nazwisko, upewniwszy się wcześniej, co jest czym. Po przejściu przez wszystkie rubryki, liczby i pułapki, oddał dokument, odetchnął z ulgą i coś kliknął. W tym momencie ekran komputera zgasł, a gdy ponownie się podniósł nie było śladu po zapiskach. Bez cienia irytacji, ale z uśmiechem bólu na twarzy powtórzył całą drogę, a następnie wskazał poczekalniany wózek i kazał czekać na lekarza.


Po dobrej godzinie zjawiła się pielęgniarka, żeby zabrać Towarzysza Podróży na prześwietlenie. Pojawiła się też młoda dottoressa z ortopedyczną specjalizacją, na dodatek mówiąca biegle po angielsku. Okazało się, że została specjalnie wezwana z domu w związku z naszym przypadkiem. Obejrzała rentgen, na którym na szczęście nie było widać złamania czy pęknięcia, ale zaordynowała punkcję, żeby ściągnąć zgromadzony płyn utrudniający gojenie i dwutygodniową rekonwalescencje w pozycji horyzontalnej z usztywnieniem nogi.




Łoże szpitalne na chwilę przed zabiegiem.



Żeby oddać dramaturgię sytuacji dodam, że punkcję przeprowadza się na żywca, co najwyżej po psiknięciu azotem i schłodzeniu miejsca wkłucia. Kolano jest pełne nerwów, które bardzo chętnie przewodzą impulsy do mózgu. Gdy igła trąci nerw, pacjent odgryza sobie rączkę z bólu! Towarzysz Podróży bardzo dzielnie zniósł zabieg, choć w pewnej chwili zdecydował się na ucieczkę i próbował zemdleć! Plan ten zniweczył asystent pani doktor, krzepki, włochaty chłop, który zadarł choremu nogi do góry, a głowę opuścił w dół.


Po zrobieniu zgrabnego kokona z nogi i ubraniu Kaleczki w spodnie i buty (rozmiar 48 wywołał niedowierzanie oraz chichoty), byliśmy gotowi, żeby ruszyć w drogę powrotną. Z nosami na kwintę upchnęliśmy nogę do samochodu! Było już po sycylijskich wakacjach! Dobrze, że działały środki przeciwbólowe.


Nic nie napisałam o opłacie za zabieg. Otóż, nikt nie chciał od nas pieniędzy. Być może niespodzianka idzie pocztą! Jak kiedyś mandat za parkowanie we Florencji - 2 lata. Wracając jeszcze na chwilę do obsługi medycznej - choć szpital swoje najlepsze chwile miał w czasach Szwejka, to cały personel był troskliwy i wszyscy bardzo się starali. Byli serdeczni, co w zasadzie, można powiedzieć o wszystkich ludziach, z którymi mieliśmy kontakt na wyspie.


Co ciekawe, mimo święta zmarłych, miasto, nomen omen, żyło. Wiele sklepów było otwartych, a ludzie siedzieli w restauracjach i kawiarniach. Sycylijczycy wybrali inną formułę obchodów święta niż Polacy. Myślę, że to kwestia podszerstka ze słońca!


My jednak zamiast używać życia nocnego, musieliśmy jeszcze poszukać czynnej apteki, żeby wykupić zalecony osłonowo antybiotyk. Do domu wróciliśmy zmordowani, a czekało nas jeszcze pakowanie, bo następnego dnia przenosiliśmy się do Katanii.





Widok na Etnę (3340 m n.p.m.) z tarasu. Najwyższy wulkan w Europie.


Nowe mieszkanie znajdowało się w miejscowości Mascalucia, na przedmieściach Katanii, specjalnie wybrane ze względu na bliskość Etny, którą planowaliśmy eksplorować. W nowej sytuacji pozostała nam jedynie eksploracja wzrokiem z odległości siedmiu kilometrów.

Giuseppe, nasz nowy gospodarz, gdy tylko zobaczył, że Towarzysz Podróży „skika” dokoła samochodu na jednej nodze, rzucił się po walizki i zataszczył je na drugie piętro. Ufff! Po chwili dał nura pod schody i wrócił… z kulą łokciową, tzw. szwedką! Nie miał pojęcia skąd ta kula wzięła się w jego domu, ale był szalenie usatysfakcjonowany, że miał tak potrzebny przedmiot! Wdrapaliśmy się na górę i zaczęliśmy pięć stacjonarnych dni!


Czy wiedzą Państwo, ile uwagi wymaga unieruchomiony Samczyk Alfa znany jako Towarzysz Podróży vel Kaleczka? Wraz z pstryknięciem światła w mieszkaniu, przeistoczyłam się w Samarytankę, co to ulgę w cierpieniu niesie oraz na żądanie: kocyk, herbatkę, książkę, laptop, skarpetki z walizki, ale nie te, te granatowe, nie ma, niemożliwe, muszą być, hmmmm, to może zobacz w podręcznej, tylko nie skotłuj mi tam wszystkiego (!!!!! hardy nawet w cierpieniu), ładowarkę, kawkę, poduszkę pod nogę...


Jak ma się mocną sprężynę, zdolności bumeranga i temperament frygi, to naprawdę nie problem! A ile szczęścia z troszczenia się o Ukochanego! Niemniej perspektywa zaopatrzenia pustoszejącej spiżarni wydała mi się teraz pomysłem świeżym i kuszącym!





Centrum dowodzenia Towarzysza Podróży.

Dom położony był w okolicy rezydencjalnej. Z podróży pamiętałam, że coś a la centrum jest wzdłuż głównej drogi, jakieś 15 minut piechotą. W wypożyczalni samochodowej zakontraktowany był tylko jeden kierowca i nie byłam to ja, więc zdecydowaliśmy, że nie będziemy ryzykować kolejnych nieprzyjemności, jakie mogłyby wyniknąć z dosiadania samochodu przez kogoś innego, niż wskazany w papierach. Zawiązałam więc sznurowadła, schowałam do torby aparat foto, torbę na zakupy i wyruszyłam.
Droga, która prowadziła do sklepów, była zarazem przelotową arterią przez miejscowość. Szerokość na dwa samochody, ani centymetra więcej i ZERO miejsca dla pieszych. Do tej pory myślałam, że taki system obowiązuje tylko w Azji, a tu proszę! Gdy nadjeżdżał samochód, który bynajmniej nie zwalniał, a miałam wrażenie, że przyspieszał, przywierałam plecami do ogrodzenia, a wtedy z drugiej strony rzucał się na siatkę ze wściekłym bulgoto-szczekiem pies. Na każdej posesji był jakiś stróż i w sumie trudno im się dziwić, że czynili swoją powinność! Mnie jednak przyprawiały o atak serca! Na widok sklepowych szyldów przecierałam ze szczęścia oczy, jak Beduin na pustyni na widok oazy! Z ulgą skręciłam w jakąś boczną uliczkę i odsapnęłam z ulgą.


W perspektywie ulicy zobaczyłam wyłożoną mozaiką wieżę kościoła i poszłam w tamtym kierunku. Po chwili czułam się jak Alicja po drugiej stronie lustra. Z tym, że mnie cofnęło o kilkadziesiąt lat wstecz! Zrobiła się już pora sjesty, więc nigdzie nie było żywej duszy. Pusto, cicho, trochę nieswojo! Wyciągnęłam aparat i cykałam zdjęcia! Byłam w centro storico, w którym czas się zatrzymał. Mamrotałam do siebie zniedowierzaniem oraz z braku drugiej osoby obok, którą mogłabym szarpać za rękaw i kazać patrzeć tam, gdzie ja!


Phi, powie ktoś, wszystkie włoskie miasta są takie! Tak i nie! Nawet te średniowieczne ktoś odrapuje z rdzy, zrywa stare plakaty, wiesza nowe szyldy… Mascalucia sprawiała wrażenie dekoracji filmowej. Tylko Giuseppe Tornatore poszedł na espresso! Ale co tam słowa, proszę popatrzeć!







Intrygujące ujęcie najsłynniejszego w dziejach stolarza i jego syna.













Fasady niektórych domów skrywały dostatnie rezydencje. Tak było na tej uliczce.




Sala katechetyczna. Za chwilę zaczęły się schodzić dzieci.



Efekty parkowania po włosku. Przód był taki sam.



Piękna ceramiczna szyszka, detal z bramy (ze zdjęcia powyżej)








Prawdziwy, działający posterunek policji. Nie udało mi się zobaczyć, czy używają kałamarzy!






Na Via Roma pierwsze piętro odpadło.







Zachodzące słońce oraz wizja Samczyka Alfa konającego z głodu i pragnienia przywróciła mnie rzeczywistości. Wbiegłam do kilku sklepików, które ponownie otworzyły się o 16.00. Piekarnia, warzywniak, alimentari. We wszystkich, koło kas fiskalnych, stały gipsowe figury Matki Boskiej z Dziecięciem, niektóre takie po 50 cm wysokości. Biznes is biznes! ;o)




Droga powrotna, tym razem już po ciemku, dostarczyła takich samych wrażeń jak w przeciwnym kierunku, tylko spotęgowanych efektami „światło i dźwięk”.

Tego dnia w karcie były orecchiette (uszka, z tym, że włoskie uszka są płaskie i bez nadzienia) z pistacjowym pesto. Pistacje i migdały to duma Sycylii. Słynne pistacje z Bronte zamawia Miuccia Prada dla swojej rodziny! Wulkaniczne gleby w pobliżu Etny stworzyły wyjątkowe podłoże dla tych drzew. Mieliśmy w unicestwionych planach wycieczkę tamże! Chciałam poczuć przez chwilę, to samo, co Miuccia! Coż, może następnym razem!




Moje kupione pesto w słoiku składało się z pistacji 75%, oliwy, soli i pieprzu.
No więc pesto może być zrobione z dowolnych orzechów. Także z mieszanych. Tu częstym połączeniem są pistacje i migdały. Co więcej, takie pesto można bez trudu zrobić w domu.




Pesto pistacjowe:


250 gr pistacji
odrobina soli
pieprz
kilka łyżek oliwy


Pistacje należy odrobinę posolić (jeśli nie były solone, a często są, wtedy nie solimy), wymieszać z łyżką oliwy i wstawić do nagrzanego na 150-160 stopni piekarnika na 5 - 10 minut. Dobrze w trakcie zamieszać, żeby się równo uprażyły (nie można ich w żadnym razie przypalić). Po wyjęciu trzeba je zmiksować dodając stopniowo oliwę, żeby uzyskać upragnioną konsystencję i grubość/drobność pistacji. Na koniec pieprz do smaku i już.


Gdy mamy pesto pistacjowe, zrobienie makaronu, to pestka! Z 250 gr pistacji będzie więcej pesto niż do makaronu dla dwóch osób. Można je przechować w lodówce około 10 dni. Teraz należy podsmażyć szalotkę (albo inną cebulkę) na patelni i wymieszać ją z pesto. Dodać z czuciem oliwę z oliwek extra vergine, żeby sos miał półpłynną konsystencję. Ugotować makaron i wymieszać z sosem. Na talerzu posypać cienkimi strużynami grana padano albo parmezanu. Acha, orecchiette wybrałam ze względu na chropowatą powierzchnię, żeby pesto mogło je sprawnie oblepić. Można oczywiście użyć dowolnego makaronu.


Tym razem zdjęcia nie zrobiłam, bo przerosły mnie obowiązki pielęgniarskie, a może byłam już zbyt głodna ;o)


Kolejne dni upływały według tego samego schematu, tylko moje wyprawy do miasteczka były krótsze. Do Polski wracaliśmy z kulą Giuseppe, dzięki której w Katanii i w Rzymie, gdzie się przesiadaliśmy, otwierały się przed nami wszystkie lotniskowe bramki i znikały kolejki. Tradycyjnie, jak to zwykle Alitalią, walizki przyleciały 3 dni po nas! Mimo, że z oczywistych względów nie możemy zaliczyć tego pobytu do udanych, to teraz, gdy emocje opadły, a rekonwalescencja przebiega w miarę dobrze, oboje z rozmarzeniem wspominamy Sycylię. Smak Sycylii to coś znacznie więcej niż zerwane prosto z drzewa mandarynki, zapach miodu pomarańczowego czy lawendy. To pogodne nastawienie do życia!






6 komentarzy:

  1. Pesto można też zrobić z orzechów pinii (czyli sosny), a nawet z oliwek - tak przynajmniej jest napisane na słoikach - z przeproszeniem). Jednakowoż zdjęcia są piękne. A smaki godne pozazdroszczenia - jak wierzę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pesto można w zasadzie zrobić ze wszystkiego - z suszonych pomidorów, rukoli, pietruszki, a w Ligurii robią nawet z bobu! Kwestia fantazji, albo tego, co się akurat ma pod ręką! ;o) Cieszę się, że podobają się zdjęcia! Robię je z wielką przyjemnością! Pozdrowienia! k

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja kombinuję pesto słowiańskie, a nawet może góralskie: słonecznik, oscypek, pietruszka, olej rzepakowy. Ale jeszcze nie zrobiłam.
    Swoją drogą zauważyłam, że ostatnio wszystko, co zmielone na papkę, nazywa się pesto, a wszystko, co cienko pokrojone, nazywa się carpaccio (trafiłam na carpaccio z buraków, z rzepy, a nawet z sera!)
    Pozdrawiam,
    od niedawna wierna czytelniczka, Beata Słama

    OdpowiedzUsuń
  4. A sos to salsa, a kleik ryżowy to congee ;o) To próba zdystansowania się do swojskiej pszenno-buraczanej kultury ;o) A pesto - sky is the limit! Ja planuję coś z orzechów włoskich, bo mamy zaprzyjaźnione drzewo i zapas na zimę jak w wiewiórczej dziupli! ;o) Pozdrawiam i zapraszam wkrótce! kk

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja już napestowałam się orzechami włoskimi (2 wersje z bazylią i zieloną pietruchą), ale w porównaniu z klasycznym piniowym, sos wydawał mi się mdławy.

    Jaka energetyzująca winietka!

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja jestem tuż tuż przed orzechowo-włoskim, ale bez niczego zielonego! Wyślę Ci w słoiczku! ;o) A winietkę sama zrobiłam, na przekór temu, co za oknem! Jestem z siebie i z niej dumna!!!!

    OdpowiedzUsuń