poniedziałek, 28 maja 2018

Rice people, nice people! Japonia część 2.


Pierwsza noc w nowym miejscu jest zawsze intrygująca. Nie inaczej było z tokijską. Nowe zapachy (restauracja na dole), dźwięki, światło ulicy sączące się przez drewniane żaluzje, wreszcie materac - w kraju samurajów był zgodnie z naszym oczekiwaniem i ku naszej radości - twardy. Ale to, czego oczekuje się od materaca, nie sprawdza się w przypadku poduszki. Z jakiegoś, nierozpoznanego przeze mnie względu, wszystkie poduszki, wszędzie na świecie są twarde i duże, Tokio nie było tu wyjątkiem. Wożę więc ze sobą małą poduszeczkę, która jest jednym z gwarantów zdrowego i relaksującego snu ;o)

Tu aż się prosi o kilka słów na temat tokijskich mieszkań do wynajęcia. To właśnie zakwaterowanie było eksplorowane przeze mnie w pierwszej kolejności, gdy pojawił się pomysł wyjazdu do Japonii. Hotele odpadły natychmiast. Ceny mrożące krew w żyłach! Pozostało Airbnb. Tu z kolei miłe zaskoczenie, bo ceny były podobne do tych we Włoszech czy we Francji, a więc do wytrzymania. Mieszkania w akceptowalnym zakresie cenowym były raczej kompaktowe i uwodziły wdziękiem apartamentów na osiedlu Za Żelazną Bramą!

Kuchnie przy drzwiach wejściowych wielkości małego zlewozmywaka i jednego elektrycznego palnika. W pokoju łóżko albo zwijane futony czyli materace na tyle grube, żeby nie czuć wszystkich kości, a na tyle miękkie, żeby na dzień dały się zwinąć, odsłaniając kawałek podłogi. Czasami pokój wyposażony jest w niski stolik i jakieś siedzisko, ale bywały takie mieszkania, które dawały jedynie możliwość leżenia albo stania, bo nie było nic oprócz futonów.

Część sanitarna zawsze, bez względu na rozmiar japońskiego mieszkania, składa się z mikroskopijnej łazienki i osobnego kibelka. Łazienka z kolei składa się z części, w której jest umywalka i pralka oraz drugiego pomieszczenia z wanną. Pomieszczenie z wanną, a raczej wanienką o długości ok 120 cm, pełni również funkcję prysznica, ale bierze się go obok wanny i dopiero potem, wyszorowany człowiek, wchodzi do wanny na moczenie. Złamanie tej zasady grozi karą śmierci ;o) Warto dodać, że w japońskich rodzinach wielopokoleniowych, wody nie zmienia się po każdym wymoczonym człowieku, tylko wszyscy moczą się w tej samej wodzie. Po starszeństwie. Można tylko powiedzieć - enjoy!

Biorąc pod uwagę mikroskopijność mieszkanek zdumiewało mnie kilka rzeczy! W Tokio, w każdym oglądanym przeze mnie mieszkaniu stało (tak, tak, nie wisiało, tylko stało zajmując cenne miejsce) duże lustro, jak to mówi moja koleżanka - obejmujące całą postać! Co ciekawe nie zaobserwowałam tego poza stolicą! To dało mi do myślenia i poskutkowało dodatkowymi częściami garderoby, żeby wycieczkowemu stylowi dodać nieco glamuru.

Mieszkania prawie zawsze wyposażone były w pralki, ale uwaga, z ośmiokilogramowymi bębnami, ładowanymi od góry czyli model amerykański, które uniemożliwiały jakiekolwiek praktyczne zastosowanie blatu. Dręczyło mnie pytanie, gdzie w takim malutkim mieszkanku można zgromadzić 8 kg brudnych łachów, żeby zrobić wsad do pralki. Skapitulowałam przy wizji suszenia tego ładunku. Ostatecznie niech się Japończycy sami o to martwią!

Kolejna rzecz, to szafki na tzw. domowe pantofle nazywane niekiedy nad Wisłą laczkami. Przy wejściu do mieszkania, nawet jeśli był to lokal o powierzchni 12 m2, zawsze stała duża szafka, w której dumnie tkwiły na posterunku kapciuszki, w których inni ludzie wcześniej trzymali swoje nogi. Dla mnie coś kompletnie nie do zaakceptowania. Brr i jeszcze raz brrrrrr…

Znalezienie mieszkania, które oprócz łóżka miałoby stół z krzesłami (Towarzysz Podróży ma prawie 190 cm wzrostu i niechętnie zwija się w kłębek), kawałek kuchennego blatu, żeby naszykować coś do jedzenia i podłogę, która zmieściłaby dwie walizki bez konieczności ich przeskakiwania, wymagało przeskanowania wzrokiem kilkuset ogłoszeń, ale dobrze zmotywowana bywam uparta, więc się udało. Dodatkowo w naszej tokijskiej kwaterce była również sofa, a mieszkanie znajdowało się w dobrej lokalizacji i miało akceptowalną cenę czyli 300 zł za dobę ze służebnościami na rzecz portalu Airbnb.

Jak wspomniałam w poprzednim odcinku, pierwszy senek dopadł nas przy stole, gdzie opadły nam główki nad tackami z sushi. Przed drugim podejściem, tym razem do łóżka, połknęłam melatoninę, bo mimo zmęczenia i gwałtownych napadów snu, jetlag sprawia, że po kilku godzinach człowiekowi otwierają się w środku nocy oczy i kompletnie nie chcą się zamknąć. Przerabiałam to wcześniej w Azji i tym razem chciałam tego uniknąć. Melatonina plus opaska na oczy wprowadziły mnie w bujne sny o wyjątkowo fantazyjnym przebiegu. O świcie natomiast wyrwał mnie ze snu potworny hurgot. Zaalarmowany mózg wysłał sygnał - trzęsienie ziemi! Dysząc ze strachu i plącząc się o własne nogi, zerwałam się z łóżka i rzuciłam się do okna. Nie było to jednak trzęsienie ziemi, tylko właściciel restauracji znajdującej się na dole otwierał kratę dzielącą jego przybytek od ulicy. Stary silnik ryczał na cały kwartał, a metalowa krata zwijała się mozolnie gdzieś pod nasze łóżko.

Tak oto już pierwszej nocy doświadczyliśmy tego, z czym mieszkańcy Japonii zmagają się na co dzień. Z dobrosąsiedzkimi odgłosami. Mieszkania słyną ze „wspaniałej akustyki”. Nieco później, gdy właściciel restauracji postawił już dashi na fajerki, przez klatkę schodową przegalopowało stado bawołów, tzn. mieszkańcy budynku wyszli się ze swoich mieszkań do pracy. Naprawdę nie ma w tym cienia przesady. Japońskie domy są lekkimi konstrukcjami o cienkich ścianach i słabej izolacji. Obliczone są na mniej więcej 30 lat. Domy jednorodzinne wyburza się bez sentymentów i zbędnych formalności. Zburzenie wielorodzinnego domu wymaga zgody 4/5 mieszkańców. Japończycy burzą zupełnie niestare domy i stawiają nowe, co utrzymuje przemysł budowlany w doskonałej kondycji. W 2014 roku było zarejestrowanych, czynnie działających 500 000 architektów. Dla porównania w całej Unii Europejskiej było w tym samym roku 567 000. Inna sprawa, że urodą te japońskie domy nie grzeszą, ale może nie ma sensu wysilać się na jakieś wyrafinowane struktury na zaledwie parędziesiąt lat. Gdy oswajam się z myślą, że japońskie domy mają charakter tymczasowy, czytam, że w Japonii przebudowuje się również świątynie. Dokonuje się tego średnio co 20 lat. I rzeczywiście, dwie z kilkunastu, w których byliśmy były szczelnie owinięte plandekami, pod którymi dostawały nowe ziemskie powłoki. Przywiązanie do tradycji manifestuje się tu w rytuałach.


Trzeba jeszcze pamiętać, że Japonia leży w bardzo aktywnej sejsmicznie strefie. Pod wyspami ścierają się 4 płyty tektoniczne, co owocuje 1 500 trzęsieniami ziemi w roku. Sprawdziłam - w ciągu ostatniego tygodnia było 10 trzęsień ziemi, z czego 6 odnotowanych także przez cywilów, a nie tylko przez sejsmografy. Nic dziwnego, że Japończycy nie kultywują u siebie przywiązania do budynków. Naukowcy przewidują, że w ciągu najbliższych 30 lat dojdzie do kataklizmu podobnego do tego, który miał miejsce w Fukushimie. Wskazany jest nawet najbardziej prawdopodobny obszar, okolice Nemuro na wyspie Hokkaido. Wyliczenia oparte są na historycznych obserwacjach, z których wynika, że Hokkaido trzęsie się średnio co 340 - 380 lat, a obecnie przerwa trwa już lat 400.

Fałszywy byłby obraz, który nie uwzględnia Tokio w tragicznych statystykach. 1 września 1923 roku zatrzęsła się wyspa Honsiu i w ciągu 10 minut wstrząsów o sile 7.9 Tokio legło w gruzach. Zginęło 142 800 osób z 2 milionów zamieszkujących wówczas to miasto. Było to najtragiczniejsze trzęsienie ziemi w historii Japonii. Nawet jeśli pamięć o tym nie jest żywa, to z pewnością świadomość ulotności murów funkcjonuje w świadomości Japończyków. Aglomeracja Tokio - Jokohama jest na pierwszym miejscu na świecie, jeżeli chodzi o zagrożenie wywołane przez trzęsienie ziemi, tsunami i powodzie. Na drugim miejscu jest Manila na Filipinach. Kto by się w takiej sytuacji przywiązywał do domów!

Ale oto w naszym tokijskim mieszkanku na dobre nastał dzień. Po drugiej stronie uliczki zaparkował na mikroskopijnym placyku pomarańczowy furgonik Daihatsu przerobiony na stołówkę, a z pobliskiej siedziby IBM Japan Headquaters zaczęli schodzić się głodni sararīmani od angielskiego określenia „salaryman” albowiem w języku japońskim nie występuje „l”, a jak pojawia się w słowach o angielskim rodowodzie zamieniane jest na „r”. Był nawet taki nieszczególnie salonowy dowcip. Podczas spotkania głów państw, dajmy na to prezydenta USA i premiera Japonii, ten pierwszy pyta: - How often do you have election? A Japończyk odpowiada - Every morning. W ogóle obecność angielskich słów w języku japońskim wzbudza mój prawdziwy zachwyt, bo wprowadzane są one w sposób kreatywny. Oto kilka słów, żeby dać wyobrażenie o tym, co na mnie działa i jak te zapożyczenia tam pracują ;o) Od razu wyznam, że moje ulubione słowo to ekwiwalent słowa „business”, który brzmi: "bijinesu ビジネス” - „j” czytamy jak „dż”.

Maiku マイク ---- microphone


Suupaa スーパー ---- supermarket

Depaato デパート --- department store

Biru ビル ---- building

Irasuto イラスト ---- illustration

Meeku メーク ---- make-up

Daiya ダイヤ ---- diamond
juusu ジュース ---- juice
Handoru ハンドル ---- handle
Terebi テレビ ---- television
Hoteru ホテル ---- hotel
Pasokon パソコン ---- personal computer


Amefuto アメフト ---- American football

Konbini コンビニ ---- convenience store

Eakon エアコン ---- air conditioning


Tyle o języku. No więc obserwowałam zdyscyplinowanych Japończyków stojących w kolejce do jadłodajni, wszyscy jak spod stempla - czarne łebki, białe koszule, czarne spodnie, wzrok utkwiony w smartfonach. Zwrócił też moją uwagę samochód osobowy, który zaparkował przy krawężniku, „na zakazie”. Zaczęły mrugać światła awaryjne i z samochodu wysunęła się kobieta w kostiumiku i na szpilkach i poklikała w szybkim tempie obcasikami znikając za zakrętem. Samochód stał tam przez godzinę i nie wiem jak długo jeszcze, bo wyszliśmy z domu. 



Szwendanie się to jest zdecydowanie mój ulubiony sposób odkrywania nowego miejsca. Z dala od turystycznych szlaków, miasto niczego nie udaje. Żyje swoim rytmem, nie pudruje się i nie tapiruje. Wędrowaliśmy w dzień słoneczny i gorący, ale znowu wietrzny. Najpierw wzdłuż rzeki Sumida, potem przecięliśmy kanałek wpływający do rzeki, gdzie akurat były prowadzone prace budowlane, więc pracownik w białych rękawiczkach, z szerokim uśmiechem na swym okrągłym obliczu i z wielkim zaangażowaniem, wskazywał nam drogę, żebyśmy przypadkiem nie doznali uszczerbku na zdrowiu stawiając jakiś fałszywy krok. 



„Rice people, nice people” - rzuca nam się w oczy hasło na jednym z budynków. Podoba nam się, a dodatkowo uprzytamnia, że powinniśmy zaopatrzyć się w jakieś produkty spożywcze. Idea włączenia się do tutejszego głównego nurtu wraz z wartością dodaną - „nice” wydaje się atrakcyjna. Lubię chodzić do supermarketów w obcych krajach. To właśnie oferta spożywcza jest kluczem do stylu życia mieszkańców, bo jest odpowiedzią na ich zapotrzebowanie. Zresztą podobnie jak przeglądanie ich śmieci, ale tego akurat nie miałam w planach, choć podejście Japończyków do recyclingu było na mojej liście „to explore”. 



Najbardziej popularną siecią w Japonii jest „7 Eleven”. To tzw. convenience store, amerykański wynalazek z 1927 roku, tu nazywany po przeróbce z angielskiego „konbini”. W Japonii znajdują się aż 20 033 sklepy „7 Eleven” z 64 319 na świecie. Wspominam o tej sieci, nie dlatego, żebym była jej wielbicielką, ale w Japonii to fenomen. Pierwszy sklep powstał w maju 1974 roku. Japończycy pokochali „7 Eleven”, bo sklep dostosował się do ich potrzeb. Jest otwarty całą dobę, jest na każdym rogu, ma dobrze zaprogramowaną ofertę, która różni się między sobą i jest profilowana pod zapotrzebowanie okolicznych mieszkańców. W Polsce sklepy typu „konbini” czyli Żabka czy Fresh Market traktowane są jak ostateczność, w Japonii „7 Eleven” to konieczność. Muszę przyznać, że i nas sieć „7 Eleven” kupiła! Przede wszystkim darmowym wi-fi, do którego po pierwszym dość łatwym zalogowaniu, był dostęp w każdym sklepie, w całej Japonii. Wystarczyło wyjąć telefon z kieszeni. Bezcenne do przeładowywania mapy i wyznaczania tras. Kawa i siku też nas ratowały na bezdrożach wyspy Kiusiu, a raz nawet, na japońskiej wsi zrobiliśmy zakupy spożywcze - świeże grzyby shiitake, tofu, natto, dymka, daikon oraz kiełki, z czego wyczarowaliśmy pyszną i zdrową kolację.

Ale to nie eksplorowanie „7 Eleven” pobudzało moją wyobraźnię, wspomniałam o tym jako o stałym elemencie w japońskim pejzażu, czy to w mieście czy na wsi. Supermarket, do którego udałabym się ponownie, i to najchętniej z przewodnikiem to AEON. Dostatni, wielki sklep, pełen tajemniczych produktów.

To, co od razu zwraca uwagę, to mnogość gotowych dań. Informacje, że japońskie panie domu nie gotują, bo nie mają miejsca, ani czasu nie są chyba przesadzone. Zestawy bento czyli  powiedzielibyśmy tacki rozmaitości - trochę ryżu, kęsy pieczonego kurczaka, pokrojone warzywa, jajko, sosik, glony; także w konfiguracjach z rybą, wołowiną, wieprzowiną, makaronem - sky is the limit w doborze składników. Po horyzont tego dobra!

Obok, lodówki wypełnione zestawami sushi i sashimi. Na każdym opakowaniu podana jest godzina, o której danie było przygotowane czyli na przykład o 16.00 nie widziałam zestawów starszych niż 2 godziny. Rotacja jest duża, więc jedzenie się raczej nie starzeje, a to, które ma kilka godzin jest przeceniane. Towarzyszowi Podróży udało się zdekodować system. Naklejka z cyfrą 2 oznacza przecenę o 20%, z 3 o 30%, a z 4 o 40%. Ale trzeba uważać, bo można te cyfry pomylić z godziną produkcji he he.

Osobne miejsce wśród produktów ready to eat, to oczywiście stosy onigiri czyli kopczyków z ryżu z jakimś niewielkim nadzieniem, owiniętych w nori. To tania, bo jedynie za 100 jenów (ok. 3.80 zł) sycąca przekąska, bardzo popularna jak Japonia długa i szeroka. 


Onigiri w różnych wariantach.

Oprócz ryżu makarony: gryczany soba, rameny czy udony polecają się na zimno i na gorąco.

Sekcja dań gotowych była dość łatwa, choć nie wszystkie składniki dało się nazwać. Wyzwania zaczęły się przy lodówkach z produktami i półproduktami sojowymi. Samego tofu naliczyłam kilkanaście rodzajów plus soja na ileś sposobów. Po obrazku poznałam natto, kilka różnych, ale być może byli to różni producenci. Rozpoznawanie produktów w japońskim sklepie jest trudne, a może nawet niemożliwe bez znajomości japońskiego. Angielskich napisów na opakowaniach po prostu nie ma. Nie, żeby nie było w ogóle, może są na 10% oferty i to tylko pojedyncze słowa! Czasami podpowie coś zdjęcie. Ale już od pierwszej wizyty w japońskim sklepie wiedziałam, że NIE będę mogła tu realizować swojej pasjo-szajby i sprawdzać składników na opakowaniach. Odczułam ulgę, bo poczułam się zwolniona z tego uciążliwego obowiązku. Mogłam kierować się tylko urodą opakowania i wrodzoną ciekawością, ha! 


Nie jest po angielsku? No jest!

Kryterium urody nie przechodzą kiszonki! Chyba, że po bliższym zapoznaniu i oswojeniu. Japończycy wcinają kiszonki aż im się uszy trzęsą. Jest to podobno jeden z sekretów ich długowieczności. Kiszona czyli fermentowana, jest wyżej wspomniana soja zamieniająca się pod wpływem tego procesu w natto - specyficzną potrawę. Jak się zaakceptuje, że jest lepka, a wydzielina, która otacza ziarna soi ciągnie się jak anielskie włosy, to zaczyna być jadalna. W smaku gorzkawo - orzechowa i raczej nie śmierdząca. Natrafiłam na porównanie zapachu natto do brudnych skarpet i uważam, że jest ono krzywdzące dla tego zdrowego dania. Japończycy najczęściej jadają natto z ryżem, ukrywają ją też w makach (tych, na które mówimy w Polsce sushi).


Natto czyli soja fermentowana z użyciem bakterii Bacillus subtilis.

Bardzo popularne są też umeboshi. Są to fermentowane japońskie morele (prunus mume), a nie jak się powszechnie mówi japońskie śliwki. Surowe nazywają się ume, a w wersji kiszonej umeboshi właśnie. Błąd w nazewnictwie wynika prawdopodobnie z łacińskiej nazwy, bo prunus to śliwka, z tym że akurat nie ten prunus ;o) No więc te niedojrzałe, co ważne, morele zasypuje się dużą ilością soli i fermentuje. Gdy osiągną zadowalający stopień ukiszenia (od 3 dni do roku) suszy się je, a następnie zjada jako dodatek do potraw. Występują powszechnie jako nadzienie do onigiri. Nie oszalałam na ich punkcie, ale szanuję, że są zdrowe i na pewno dam im jeszcze szansę!


Morela japońska (prunus mume)

Morela japońska już ukiszona czyli umeboshi w ryżowej kanapce onigiri.
Fermentowane są naturalnie rzodkwie daikon - te długie białe, różne rodzaje kapust, a także rybki, na przykład makrele. W tym przypadku już japońska nazwa nie pozostawia złudzeń. Ta fermentowana ryba nazywa się KUSAYA, co po japońsku oznacza „śmierdząca”. Nawet sami Japończycy przyznają, że jest to najbardziej śmierdząca z japońskich potraw, choć jednocześnie twierdzą, że jest łagodna w smaku. Zaufam im w tej kwestii i raczej nie będę sprawdzać, choć podobną doceniają, gdy ktoś się odważy włożyć kusaję do ust.



Odnotuję tu jeszcze z porządku miso, nie dlatego, że sądze, że ktoś w Polsce nie zna tej wyjątkowej pasty o cudownym działaniu, ale dlatego, że bez niej nie byłoby japońskiej kuchni, ba, Japonii by nie było! Każdu uczciwy Japończyk codziennie zjada miso czy to w postaci zupy, dodatku do sosu czy marynaty do mięs lub ryb. Pasty miso potrafią zająć kilka metrów bieżących sklepowego regału.

Teraz przed nami sektor warzywno - owocowy. Krótki rzut oka wystarczył, by się przekonać, że owoce to my raczej bedziemy jeść po powrocie w Polsce. Ceny z Pewexu! Za to warzywa, jakby chciały nam zrekompensować owocowy cios! Wybór pozbawiający tchu, no i przede wszystkim zieleniny do rozpoznawania bojem. Plus grzyby! Dorodne shiitake, king oystery, enoki, shimeji w kilku kolorach. Po prostu raj! Grzyby shiitake należą do kanonu japońskiej kuchni jak pasta miso, glony wakame i kombu. I nas miały żywić w ciągu najbliższych tygodni. Wraz z ryżem.



No właśnie ryż! Jak się okazuje ryż jest wielkim japońskim zmartwieniem! Martwią się naturalnie rolnicy, co nie jest dziwne, bo rolnicy na całym świecie są zawsze zmartwieni i nie inaczej jest w Japonii. Trochę żartuję, ale sprawa wygląda poważnie. W Japonii zmienia się struktura konsumpcji produktów spożywczych. Korzenie tego sięgają końca II Wojny Światowej i kilkuletniej okupacji amerykańskiej. Japonia była wówczas wycieńczona wojną, kraj był zniszczony bombardowaniami i panował głód. Sytuację ratował import żywności z Ameryki, w tym pszenicy, a co za tym idzie karmienie Japończyków chlebem. Mało tego, rozkręcono kampanię, której przesłaniem było dyskredytowanie ryżu, jako pożywienia. Że niby od jedzenia ryżu człowiek jest głupi. Japończycy twierdzą, że chodziło o to, żeby upłynniać nadwyżki amerykańskiej pszenicy, a także soi i kukurydzy. Poskutkowało to naturalnie wzrostem popularności chleba i makaronu, a także spadkiem samowystarczalności Japonii w produkcji żywności z 80 % w 1960 roku do 39% w roku 2006. Te procesy odbiły się też na ryżu, a więc na jego spożyciu! Te dane są naprawdę szokujące. W 1960 roku Japończycy konsumowali 118 kg ryżu na głowę, a obecnie jedynie 61 kg. Do 1995 roku rząd skupował japoński ryż po cenach, które pozwalały przetrwać rolnikom. Jednocześnie obowiązywał zakaz importu ryżu z zewnątrz, ale zakaz już nie obowiązuje, a rozdrobnione rolnictwo robi bokami. Japończycy boją się o swój narodowy skarb i dziedzictwo! Pozycja ryżu, który był w tym kraju nawet środkiem płatniczym, spada, przy ciągłym wzroście liczby piekarń, które są tu na każdym kroku, a Japończycy są coraz grubsi. Amerykanizacja  triumfuje! 



Kupienie przez nas ryżu stało się nie tylko zaopatrzeniem się w produkt spożywczy, ale nabrało wagi państwowej. Odszukaliśmy alejkę z ryżem i od razu napotkaliśmy problem. Ryż był w wielkich workach. Dwu- i pięcio- i dziesięciokilogramowych. Sądząc po cenach były różne rodzaje ryżu, ale dla nas nie do odgadnięcia, bo napisy były tylko po japońsku, a torby nieprzezroczyste. Ale przede wszystkim nie chcieliśmy kupować dwóch kilogramów, bo nie planowaliśmy z ryżem wracać do Polski. Oglądaliśmy więc te różne torby z nadzieją, że znajdziemy malutki kilogram. I rzeczywiście, z boku stały jakieś mniejsze torby. Dokonaliśmy przeliczeń z jenów na złotówki. Ryż w workach dwukilogramowych wychodził po 18 zł za kilogram, a ten pakowany po kilogramie 23 zł. Drogo, ale czego nie robi się dla przyjaźni polsko-japońskiej. No i „rice people, nice people”. W domu po otwarciu torby okazało się, że kupiliśmy pęczak. No cóż z „pęczak people” nie zrobi się „rice people”. Nie próbujcie! Podczas następnego podejścia kupiliśmy 2 kilogramy ryżu i gotowaliśmy go razem z pęczakiem na znak braterstwa!

W poprzednim odcinku obiecywałam, że nie będzie raportów z Japonii godzina po godzinie i że opiszę naszą kolację u Japończyków. Nie dotrzymałam ani jednego, ani drugiego, a więc nie deklaruję niczego na przyszłość! Arigato gozaimasu za zrozumienie!



9 komentarzy:

  1. No proszę "rice people- nice people"- to tak jak u nas na Karaibach :)
    Czekamy na ciąg dalszy.
    Ahoy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wy Grzegorz jesteście „bean people”, pamiętasz, jak Mr. Bean ;o)

      Usuń
  2. Doskonały tekst, świetnie napisany i bardzo interesujący. Dziękuję :)
    Olat

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To bardzo mobilizujący komentarz! Będę o nim myślała podczas pisania następnego odcinka, żeby mi forma nie spadła! Dziękuję! :o)

      Usuń
  3. Kasza Pęczak Pipul też Nice People, hę ? A wogle tekścik jak rozdział z fascynującej książki przygodowej. Brawka i Arigato Daimas!

    OdpowiedzUsuń
  4. Podziwiam Pani talent do łączenia luźnej pełnej dystasu i humoru relacji z bardzo cennymi praktycznymi i wręcz encyklopedycznymi informacjami.
    To jest fascynujące . Prosze o więcej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję! Cieszę się, gdy ktoś docenia to, co piszę i jest to dla mnie naprawdę ważne! Planuję kolejne odcinki o Japonii, bo ten kraj zapadł głęboko w moją duszę! Jak tylko skończę projekt, nad którym pracuję z chęcią wrócę do Japonii. Serdeczne pozdrowienia!

      Usuń
  5. Leszku, cieszę się, że doceniłeś moje refleksje na temat Japonii! To mi bardzo pochlebia i dziękuję! Uważam, że ktoś z takimi doświadczeniami i wiedzą o tym kraju, jak Ty, powinien napisać książkę! Sześć lat plus studia, to kapitał, którego nie powinieneś zaprzepaścić! Wydaje mi się też, po tym, jak piszesz o Japonii, że pisarski powrót do tego kraju sprawiłby Ci przyjemność!

    Jeżeli chodzi o natto, to będę uparta! Nie ma z pewnością łatwości ptasiego mleczka, ale też, po pokonaniu barier, oferuje nieporównanie więcej. Może to właśnie broda nie pozwoliła Ci na rozsmakowanie się w tej potrawie. Na twoim miejscu, pozbyłabym się jej i dała natto jeszcze jedną szansę ;o) Byłaby to też szansa dla Ciebie, czyż nie? Pozdrawiam serdecznie! k

    OdpowiedzUsuń
  6. Super wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.

    OdpowiedzUsuń