piątek, 28 lipca 2017

Melanż z bobem i kiszonymi cytrynami.



- Oho, missed approach - mówi Pan Domu patrząc na przelatującego nad naszymi głowami bociana, który mija gniazdo i znika za topolami. - Poszedł na drugi krąg - mówi lotniczym slangiem. Sam jest pilotem, więc ma z bocianami pokrewieństwo dusz. Tylko czekam, aż zacznie klekotać i stawać na jednej nodze! Na Żuławach ciągle wieje, na dodatek nierzadko z kilku kierunków na raz więc rozliczanie lądowania nie jest łatwe, a trzeba wiedzieć, że bociany jak samoloty (lub odwrotnie) startują i lądują zawsze pod wiatr. Z wiatrem natomiast defekują. Instynktownie wiedzą, na którą stronę wystawić kuper, żeby bryzgnąć poza gniazdo i nie narobić sobie na nogi.

W tym roku mamy czworo dzieci. Znaczy to, że rok jest dobry i jest wystarczająco dużo jedzenia do wykarmienia tak licznej rodziny. W minionych latach mieliśmy trojaczki. Teraz dzieci są już duże i nie dość, że stoją na gnieździe, to podskakują trzepocząc skrzydłami, trenując przyszłe lądowania. Młode bociany mają czarne dzioby i czarne nogi, więc łatwo je odróżnić od rodziców. Rodzice na zmianę donoszą do gniazda jedzenie, ale niechętnie zostają z dziećmi. Zrobiło się ciasno! Dlatego przesiadują na naszym dachu świadcząc nań obficie. Miejscówka jest niezła, bo gniazdo jest zaledwie 15 metrów dalej, na słupie elektrycznym.

 
Z tarasu, na którym pijemy herbatę widać gniazdo i treningi adeptów lotnictwa. Niechętnie wstaję po aparat fotograficzny, bo co roku zdjęcia są takie same - trzy łebki w gnieździe i najczęściej odwrócone tyłem, akurat wtedy, gdy próbuję zrobić zdjęcie - ale dusza dokumentalistki nie daje mi spokoju. Staję z obiektywem wycelowanym w gniazdo i… nie wierzę własnym oczom! W tym właśnie momencie jeden młodziak wzbija się w powietrze! Nerwowo tłucze skrzydłami i wykonuje swój pierwszy lot. Mam na zdjęciu moment startu, a także lądowanie parę chwil później. I umacnia się we mnie przekonanie, że nigdy nie warto rezygnować i trzeba podążać za swoim wewnętrznym głosem, bo ten głos ma często rację, czy to dotyczy pstryknięcia zdjęcia czy spraw bardziej fundamentalnych. Robienie zdjęć nauczyło mnie wykorzystywać okazje. Bo życie składa się z niepowtarzalnych chwil. Tyle psychologizowanio-filozofowania! 

Zwracam uwagę na mistrza drugiego, a może nawet trzeciego planu. Z lewej strony tuż nad kablem elektrycznym ;o)

Nasze wiejskie życie opiera się na fundamencie z pokory ;o) Nijak nie udaje nam się ujarzmić żuławskiej ziemi. Nie poddajemy się rzecz jasna i coś tam udało się wyhodować! Mamy łan rukoli i kolendry, dorodne jarmuże w liczbie sześciu, jedliśmy już fioletowe kartofelki, które wiosną, jeszcze w Warszawie posadziliśmy do donicy. Polecam na balkony i tarasy - kiedyś była to głównie roślina ozdobna i podobnie jak inne psiankowate czyli na przykład pomidory nie cieszyła się zaufaniem jako roślina jadalna! Teraz można się zachwycać podwójnie - i rośliną, i miską jedzenia. Z jednej sporej donicy mieliśmy dwa obiady, dla dwóch osób, a jak byśmy opanowali ciekawość i poczekali jeszcze trochę, to byłoby jeszcze więcej, bo teraz niektóre ziemniaki były wielkości orzecha włoskiego i gotowe były rosnąć dalej. 

Znajomy z ogrodu. Ciołek matowy! Dobrze czytacie, tak się ten biedak nazywa. Mniejszy kuzyn jelonka rogacza, którego też mam nadzieję, któregoś dnia spotkać.

Zaraz powinny być ogórki i fasolka szparagowa. Dojadamy szczypior i maliny po ślimakach, a czerwone porzeczki po szpakach, ale z roku na rok gaśnie we mnie nadzieja, że można uprawiać rośliny bez użycia środków chemicznych. Albo liście się zwijają, albo marszczą, albo żółkną lub czerwienieją, bywa że schną, albo po prostu znikają zeżarte przez ptaki, owady, mięczaki czy ssaki (ale jak tu się gniewać na zająca?!). Bawimy się naturalnie gnojówką z pokrzywy, robię wywar z łusek cebuli, wyciąg z czosnku i pryskam tym na prawo i lewo. Muszę powiedzieć, że mszyce na róży i wisience tymi opryskami wykończyłam, ale już lubczyku nie odpuściły. Ogród wielkości znaczka pocztowego, a czasu i emocji pochłania tyle, co PGR. A może za bardzo się tym wszystkim przejmujemy?

To jest, a właściwie był łubin. Jeżeli ktoś myśli, że histeryzuję z plagą ślimaków, to proszę, tak to wygląda po deszczu.

Mimo wszelkich komplikacji wegetacyjnych, zjadanie własnoręcznie wyhodowanych roślin daje mnóstwo przyjemności. Mam złudne poczucie, że te ogromniaste pęki rukoli, kolendry, szczypioru i mięty, jakie teraz zjadamy zaimpregnują nas na resztę roku. Jadamy bardzo prosto. To znaczy, do wspomnianego zielska dodajemy kaszę lub fasolę albo bób plus cebulę i ogórki oraz oliwę z oliwek. I nie byłoby o czym mówić, gdyby nie to, że miksy te o nieskończonej liczbie kombinacji przyprawiamy kiszoną cytryną. Tą, o której pisałam w poprzednim odcinku. TU Dania z jej udziałem w zasadzie nie wymagają żadnych przypraw ani sosów - wystarczy oliwa. Oprócz nieziemskiego smaku, jaki nadaje najpospolitszym składnikom, jest produktem fermentacji, a więc funduje naszym jelitom najwspanialsze bakteryjne spa. 

Z dużego słoja wyszły dwa litrowe słoiki, które trzymamy w lodówce, żeby proces dalszej fermentacji mieć pod kontrolą. W tej chwili kończymy pierwszy słoik. Zaraz będę musiała robić kolejną porcję, bo trwa to miesiąc, a na przerwy w dostawie nie możęmy sobie pozwolić! ;o)

Jelita wiodą żywot, jak nie przymierzając człowiek o nieszczególnej urodzie, obciachowym nazwisku i introwertycznym usposobieniu, ale za to o wielkich możliwościach. Czyli nie mają lekko, bo mało kto zwraca na nie uwagę! Tylko ci najbardziej świadomi użytkownicy. ;o) Jelita nie są bohaterami poetyckich uniesień jak serce, nie tworzą związków frazeologicznych jak mózg, nie mają dostojeństwa wątroby czy zagadkowości trzustki.  Ale misja, która towarzyszy codziennemu trudowi perystaltyki ma znaczenie fundamentalne dla wszystkiego, co jelita otacza w metaforycznym rozumieniu tego sformułowania. Dowiedziono, że działanie 2/3 układu odpornościowego zależy właśnie od kondycji jelit. To jelita odpowiadają za rozprowadzanie składników odżywczych, oczyszczanie organizmu z toksyn i produkcję niektórych witamin, na przykład witaminy K i witamin z grupy B. Zawartość jelit, a są to bakterie, wirusy, grzyby i drożdże tworzą mikrobiom, który im bardziej jest zróżnicowany, tym lepiej. Szacuje się, że tych maleńkich istotek jest w jelitach około 2 kg.

Warto wspomnieć tu o dwóch rodzajach bakterii zasiedlających nasze jelita. Są to Bacteroidetes oraz Firmicutes. To od nich bowiem w dużym stopniu zależy masa ciała czyli to czy jesteśmy grubi czy chudzi. Voilà! Nie są to jakieś rewelacje z ostatnich dni, tylko ugruntowana wiedza, z której wynika, że w jelitach osób szczupłych jest przewaga bakterii Bacteroidetes, a u osób otyłych Firmicutes. Stwierdzono, że te ostatnie tak przetwarzają składniki pokarmowe (głównie tłuszcze), że większa ich część niż w przypadku bakterii Bacteroidetes, wysyłana jest do odkładania się w postaci tkanki tłuszczowej. Im więcej jest tłuszczu w diecie, tym więcej jest Firmicutes i więcej tkanki tłuszczowej się odkłada. Tak koło się zamyka. Co ciekawe, ilością obu bakterii można sterować, i to jest dobra wiadomość, a gorszą jest to, że wpływa się na to głównie odpowiednią dietą, choć nie tylko.

Ograniczyć bakterie Firmicutes można:

- stosując dietę bogatą w błonnik.
Przy czym należy pamiętać, że jest błonnik rozpuszczalny i nierozpuszczalny, ale w każdej postaci pochodzi z roślin! (Halo mięsarianie!) Błonnik rozpuszczalny znajduje się między innymi w roślinach strączkowych, warzywach (brokuły, marchew, brukselka), owocach (śliwki, jabłka, gruszki, banany, brzoskwinie). Nierozpuszczalny natomiast ukrywa się w żywności pełnoziarnistej, orzechach, nasionach, warzywach (kalafior, pomidory, kapusta pekińska) i owocach (maliny, agrest, kiwi, awokado)

- ograniczając spożycie cukru i prostych węglowodanów. Good bye słodkie i wytrawne używki!

- zwiększając udział fasoli w codziennym odżywianiu, bo jest ona wspaniałym stymulatorem rozwoju bakterii Bacteroidetes. 

Ze spożyciem fasoli wiążę się pewien mało salonowy problem, a mianowicie jej skomplikowane trawienie ze skutkami ubocznymi w postaci kłopotliwych (pardon!) gazów, ale specjaliści od żywienia twierdzą, że do fasoli można organizm przyzwyczaić przemycając na początku małe dawki, takie jak łyżka fasoli dziennie przez dwa tygodnie. Niezwykle ułatwia trawienie fasoli długie moczenie i odlewanie wody, a następnie gotowanie jej z glonami kombu, o czym pisałam już wielokrotnie!

- prowadząc w miarę regularny tryb życia to znaczy jadając posiłki o mniej więcej tych samych godzinach i wysypianie się w stałym cyklu. 


 
- używając mniej środków antybakteryjnych takich jak mydła do rąk czy preparaty sanitarne, albowiem one zabijają bakterie nie bacząc na to, która jest dobra, a która zła.  

To powinno dać do myślenia perfekcyjnym paniom domu, a także mateczkom, które nie pozwalają porządnie ubrudzić się swoim dzieciom ;o)

Są jeszcze inne czynniki regulujące ilość bakterii wewnątrz człowieka, ale na to mamy już mniejszy wpływ, to znaczy mniejszy jako pojedyncze osoby, bo chodzi o zanieczyszczenie środowiska i stresy, jakim jesteśmy poddawani każdego dnia. Warto jednak zdawać sobie z tego sprawę, bo już jako wyborcy, możemy wpływać na ochronę środowiska naturalnego, poprzez wybór ludzi, którzy o to środowisko się troszczą! No a stresy, to wiadomo. Niech rzuci kamieniem, kto przeżył dzień bez stresu!

Tak czy owak wszystkie te zalecenia warto wprowadzić do swojego życia bez względu na to, czy jest się grubym czy chudym, bo to może po prostu oznaczać lepsze życie. Ja będę musiała spojrzeć w oczy cukrowi, bo zdaje się, że tu grzeszę najwięcej!

Dzisiaj propozycja dania, które popieści wasze jelita, a w konsekwencji rozleje się dobrocią na całego człowieka! Mam problem z jego nazwą, bo najbardziej podchodzi pod sałatę, ale sałata przy tym wydaje się cokolwiek trywialna. A więc żeby nie zamykać się w słowie sałata i nie pozbawiać - na poziomie semantycznym - właściwości tej pełnowartościowej potrawy, proponuję słowo melanż, które dość dobrze oddaje istotę rzeczy ;o)


Melanż z bobem i kiszonymi cytrynami

Jeśli nie macie kiszonych cytryn, to je szybko nastawiajcie! Zrobione teraz będą gotowe do późnosierpniowych pieczonych warzyw korzeniowych, kalafiorów z pola, dyń i innych rosnących swoim rytmem warzyw. Teraz pewną namiastką kiszonych cytryn będzie sos składający się z oliwy, soku z cytryny, startej drobno skórki z cytryny i łyżeczki syropu z agawy.

Składniki:

1/2 kg bobu
1 spora cebula
4 ogórki gruntowe
2 garści zielonego groszku (może być świeży lub mrożony)
pół pęczka świeżej kolendry
kilka gałązek świeżej mięty
pół kiszonej cytryny dla początkujących albo cała dla zaawansowanych
2-3 łyżki oliwy extra vergin

Uwaga, proporcje można dobrać według własnego uznania. Lżej będzie z większym udziałem ogórka, a konkretniej z więcej bobu. Można też dodać inne zieleniny - gruby szczypior czy rukolę.

Wykonanie:

Bób ugotować i obrać, groszek zblanszować, cebulę i kolendrę posiekać, ogórki pokroić w kostkę lub w plasterki. Kiszoną cytrynę dobrze opłukać pod bieżącą wodą (chodzi o spłukanie soli), oddzielić miąższ od skórki (właściwie sam odchodzi). Miąższ posiekać na drobno, a skórkę na cieniutkie paseczki. Wszystkie składniki wymieszać z oliwą i gotowe!

Smacznego! I to nie koniec bobu, a przede wszystkim nie koniec fermentacji! Rozwijam skrzydła! Bądźcie czujni! ;o)


2 komentarze:

  1. Rozkoszna pieszczota jelit i przepony! Dostojeństwo wątroby i zagadkowość trzustki mi wzrasta kiedy piszesz!:o)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Cieszę się Ellu, że dzięki moim językowym wygibasom, zwróciłaś uwagę na swoje przebogate wnętrze! ;o)

    OdpowiedzUsuń