środa, 21 stycznia 2015

Hawaje! Smaczliwko pozwól żyć!



Nadal nie mogę w to uwierzyć! Jesteśmy na samym środku Pacyfiku! Do najbliższego stałego lądu, Kalifornii jest 4439 km, do Japonii - 7124 km, a na południe, do wysepki Tahiti w Polinezji Francuskiej - 5076 km. 135 kropek na wodzie tworzy archipelag hawajski. Jesteśmy na największej - Big Island, inaczej nazywanej Hawaii Island. Po polsku Duża Wyspa.





Warto poświęcić kilka słów podróży, bo niewiele jest miejsc na świecie tak dramatycznie oddalonych od środka Europy! Pierwszy odcinek to skok do Frankfurtu - pestka, potem przesiadka do United Airlines i lot do San Francisco 11,5 h, a potem jeszcze 5,5 h do Kony na Dużej Wyspie. Razem 23 godziny w podróży! 43 godziny bez spania, nie licząc substytutu snu w samolotach z szyją wygiętą jak u czapli w locie!


Mamy przyjaciela, który jest entuzjastą lotnictwa i jakiś czas temu kupił sobie program do monitorowania lotów, dzięki czemu wiemy o podróży więcej od innych współpasażerów - data produkcji, pierwszy odbyty lot, rodzaj silników, daty przeglądów technicznych itd. Tym razem szczerze żałowałam, że mamy ten przywilej. Okazało się, że przez Atlantyk lecimy „Jelczem”, bo jak inaczej nazwać żelastwo, które ma 24 lata? Po chwili nadeszły kolejne sms-y z informacjami o pogodzie - mocno wieje na całej trasie, a nad Atlantykiem, na przelotowej silny przeciwny wiatr! Wiadomość, że drugim pilotem jest kobieta dodatkowo nieprzyjemnie połaskotała mnie w przełyk! Na pewno po drodze będzie malowała sobie paznokcie!


Starzec jednak doleciał! Mam nadzieję, że w drodze powrotnej nie trafimy na żaden z dwóch innych samolotów we flocie UA, które są jeszcze starsze niż ten „nasz”.



Na lotnisku w San Francisco trzeba odebrać rejestrowe walizki, bo ze względów bezpieczeństwa każdy musi je osobiście nadać do kolejnego samolotu. Czekaliśmy więc z podręcznym bagażem aż nadjadą walizy, gdy na wózek Towarzysza Podróży wspiął się przednimi łapkami żylasty beagle w służbowym kubraku z napisem US Customs and Border Protection i z miną bezdusznego funkcjonariusza znacząco wpatrywał się w swojego przewodnika na drugim końcu smyczy! W nagrodę dostał kilka chrupek, a my zostaliśmy zapytani czy przewozimy żywność. Przewoziliśmy, bo wiadomo jak karmią w samolotach, więc zaopatrzyliśmy się na drogę w prowiant, głównie owocowo warzywny: cykoria, papryka, jabłka i mandarynki. Wiedzieliśmy, że surowych warzyw i owoców do USA wwozić nie wolno, ale planowaliśmy zjeść pozostałości po atlantyckim locie na lotnisku w San Francisco. Okazało się jednak, że w samolocie można, a na ziemi już nie. Potulnie oddaliśmy więc kontrabandę oraz dodatkowo prześwietlono nam wszystkie klamoty! Słyszałam opowieści znajomych jak to straż graniczna odbierała im jabłko, jakoby to była paczka z kokainą! Musiało się coś zmienić, albo mieliśmy szczęście, bo cała operacja przebiegła w miłej atmosferze, a jedyną nieprzyjemnością, jaką wspominam, to była surowa, a w zasadzie pogardliwa mina tego psa!

Ostatni odcinek trasy pokonaliśmy dla odmiany nowiutkim, bo zaledwie rocznym Boeingiem 737 z ledową iluminacją oraz Wi-Fi na pokładzie. Nie jest to takie Wi-Fi, które pozwala wysyłać maile, ale sieć samolotowa, dzięki której można na swoim laptopie oglądać filmy z biblioteki pokładowej czy śledzić przebieg lotu. W tym przypadku jednak mieliśmy do czynienia z opcją: jest, ale nie ma! Aż ciśnie się na usta - this is not America!



W Konie lądowaliśmy o 20.58. Z samolotu podreptaliśmy po płycie lotniska do hali przylotów, która okazała się też halą odlotów i bardziej przypominała dużą wiatę niż terminal! W zlewającym się tłumie bez trudu można było rozpoznać przylatujących i odlatujących. Ci pierwsi byli w kontynentalnych waciakach, a drudzy w koszulach i sukienkach w kolorowe kwiaty. Egzotyczne lotnisko odurzająco pachniało kwiatami plumerii. Przed metą czekało nas jeszcze wynajęcie samochodu i zrobienie zakupów, bo nie zatrzymywaliśmy się w hotelu, tylko wynajętym mieszkaniu, więc gastronomicznie polegaliśmy tylko na sobie. Dzięki nawigacji w telefonie dotarliśmy do domu, coś tam zjedliśmy na stojąco, pamiętam jeszcze jak wyjmowałam szczoteczkę do zębów, po czym, nieomal natychmiast, zapadła kurtyna!

Wbrew temu, co można by przypuszczać, pierwszego poranka nie obudziło nas słońce, ani szum oceanu, tylko śmieciarze o 6 rano, którzy dzwonili pojemnikami i manewrowali swoim transformersem! Było jeszcze ciemno i bez problemu ponownie zapadliśmy w sen. Natomiast prawdziwą pobudkę koło 7 zafundowały nam ptaki! Darły się, świstały, gwizdały, pohukiwały, i o ile śmieciarzy dało się zignorować, tak tych częstotliwości nie sposób było zdzierżyć! Zwlekliśmy się na powitanie pierwszego dnia.

Otwarcie drzwi na taras i spojrzenie w niebo tchnęło w nas nową energię! Wzbudziliśmy też zainteresowanie mieszkanki tarasu, która przebiegła po wszystkich poręczach prezentując się z każdej strony.



Bez lęku pozowała do zdjęć, a miałam ją od obiektywu jakieś 10 cm i prawdę mówiąc czułam się trochę nieswojo, gdy przyglądała mi się obracając swoimi czarno-czerwonymi oczami i otwierając nie wiedzieć czemu buźkę!

Gdy zasiedliśmy do śniadania nadleciały budziki i zajęły strategiczne pozycje na poręczy i podłodze! Stołówka zaczęła swoją działalność!





Ze 135 wysp tworzących archipelag, 8 jest zamieszkałych. Żyje tu 1 211 537 mieszkańców, z czego 75 % na wyspie Oahu - to ta ze stolicą w Honolulu, gdzie urodził się Prezydent Stanów Zjednoczonych i gdzie tradycyjnie spędza Boże Narodzenie!

Na pozostałe wyspy przypada już niewiele ludzi. Ruch zapewniają turyści, ale nie widać tu znamion wulgarności przemysłu turystycznego. Na Dużej Wyspie nie ma wysokiej zabudowy, najwyższe hotele, jakie widzieliśmy mają po cztery piętra i jest ich niewiele. Dominują drewniane domy w stylu kolonialnym. Nie widać bogactwa, nie ma wystrojonych lasek w pełnym makeup-ie i na szpilkach jak w Juracie, bo nie ma deptaka, promenady ani molo, gdzie można byłoby się pokazać, ot zwykły wąski chodnik, który prowadzi do restauracji, albo do wypożyczalni desek surfingowych! Na uwagę zasługują kościoły! Tutejszy Bóg najwyraźniej nie ma problemów ze swoim ego! Wystarczają mu małe drewniane budowle, które wyglądają jak zaprojektowane przez scenografa do ekranizacji powieści Marka Twaine'a.

Koło godziny 23 w mieście powoli zamiera ruch! Nic dziwnego, skoro większość przyjezdnych spędza całe dnie na deskach i ocean wysysa z nich wszystkie siły! Drugą grupą ludności, która w naturalny sposób przed północą pada spać są emeryci. Jest ich tu sporo!




 

Hawaje są szczytami podwodnych gór wulkanicznych. Na Dużej Wyspie są dwa potężne wulkany Mauna Kea i Mauna Loa, oba powyżej 4 tysiące metrów oraz szczycik o nazwie Kilauea - najaktywniejszy wulkan na świecie, z którego bezustannie wydobywa się lawa. Codziennie w radiu nadawane są komunikaty o przemieszczaniu się lawy. Ostatnio jęzor przesunął się o 20 jardów czyli nieco mniej niż 20 metrów.




 

Działalność wulkanów nadała wyspie charakter, chociaż wschodnia i zachodnia strona bardzo się od siebie różnią. Zachodnia czyli ta, gdzie się teraz znajdujemy jest w większości surowa. Olbrzymie połacie lądu pokryte są czarną, zastygniętą lawą, tworząc księżycowy krajobraz, bardzo przypominający wnętrze kanaryjskiej Teneryfy. Na wybrzeżu nie brakuje pięknych piaszczystych plaż, na północy zielonych pastwisk, a tu i ówdzie rozległych farm, na których uprawia się większość tropikalnych przysmaków, żeby wymienić tylko niektóre: ananasy, papaje, banany, marakuje - wdzięcznie nazywane w miejscowym języku liliko'i, karambole czyli star fruity, awokado, a także dumę Hawajów - kawę!







Północna część wyspy. Po prawej stronie pagórka miasto Waimea. Zdjęcia niżej to pastwiska ciągnące się kilometrami w tej okolicy.





Wschodnia część jest porośnięta tropikalną dżunglą, są częste opady deszczu, a codziennie na niebie pojawia się tęcza! Będziemy to sprawdzali osobiście, a na razie eksplorujemy okolicę miejsca zamieszkania.
 

Dwa dni temu wybraliśmy się do ogrodu botanicznego, który znajduję się kilka kilometrów na południe od naszego lokum, w miejscowości Captain Cook! Tak, tak, to ten brytyjski astronom, żeglarz i odkrywca, który jako pierwszy biały człowiek postawił nogę na Hawajach w styczniu 1778 roku nazywając je Wyspami Sandwich na cześć brytyjskiego admirała. Oprócz zaczynu cywilizacji, załoga pozostawiła tu także syfilis i inne, nie znane do tamtej pory choroby. Rok później James Cook z załogą powrócił na Hawaje, ale na skutek braku wzajemnego zrozumienia z tubylcami, został zatłuczony maczugami na śmierć.

Z tymi ponurymi myślami i trasą wbitą do iPada wjechaliśmy do Captain'a Cooka rozglądając się za ogrodem. Droga pięła się w górę, a miała jak się piąć, bo różnica poziomów w tej okolicy waha się od 240 do 610 m npm.





Każdy zakręt przynosił niespodzianki! Mijaliśmy, a to plantacje bananowców, a to bambusowe gaje, plantacje kawy, znanej także poza Hawajami jako Kona Coffee. W zasadzie zapomnieliśmy o celu naszej podróży, tylko jak zaczarowani kręciliśmy się po wzgórzu, zaglądając na podwórka farmerskich domów, które z dobrodziejstwa klimatu są przedłużeniem salonów i kuchni.




Kwiat bananowca, a ponad nim jeszcze zielone banany.



Dojrzewające na krzewie owoce kawy.







W którymś momencie, gdy mijaliśmy pastwisko z pobekującymi owieczkami, zobaczyłam zwisające z drzewa gruszki. Była to Persea Americana czyli smaczliwka, powszechnie nazywana awokado. Wyskoczyłam z aparatem, żeby zdokumentować owoce w akcji, bo wszystko to, co nie rośnie w naszej szerokości geograficznej, wzbudza mój nieustający zachwyt połączony ze niedowierzaniem! Wielgachne drzewo (dorasta do 20 metrów) obsypane było owocami!

Ruszyliśmy dalej, ale nie ujechaliśmy daleko, bo niczym prapolska grusza, zatrzymało nas kolejne drzewo, z którego opadły dojrzałe smaczliwki i teraz wyciągały do nas rączki i krzyczały - pozbierajcie nas, pozbierajcie! Co było robić! Mogliśmy rozjechać je kołami samochodu, albo się zlitować! ;o) Uzbieraliśmy dwie torby wielkich i dojrzałych owoców. Razem ze 4 kg. Teraz jesteśmy na awokadowej diecie. Zrobiliśmy guacamole - to najbardziej archetypowa forma, bo awokado wywodzi się z Meksyku i podobno już Aztekowie raczyli się tą salsą! To także aktualnie jeden z popularniejszych dodatków do potraw w kuchni amerykańskiej! Najprostszy przepis to roztarte awokado z sokiem z limonki, posiekana kolendra i pieprz. Awokado jest wspaniałą odtrudką dla wątroby i źródłem bezcennych dla zdrowia tłuszczów! Czuję, że moja wątroba się do mnie uśmiecha! ;o)





Tego dnia odpuściliśmy już poszukiwanie ogrodu botanicznego. Pojechaliśmy na kawę, która mimo, że tak sławna, była równie paskudna, jak wszystkie dotychczasowe wypite przez nas na wyspie. Ale nie upadamy na duchu i będziemy szukać ideału! Tymczasem życzę wszystkim po hawajsku - lots of Aloha! ;o) To tutejszy wytrych, który otwiera wszystkie serca!


 

Hibiskus czyli Ketmia. Jeden z symboli Hawajów. Występuje w niezliczonej liczbie kolorów. Najrzadszy, prawie na wyginięciu jest żółty, ale to nie ten na zdjęciu. Żółty jest cały żółty ;o)

13 komentarzy:

  1. Porywająca opowieść! Liczyłam na zachwyty kawą - może źle ją parzą? Tymczasem avocado - smakowita dieta...

    OdpowiedzUsuń
  2. Podobno kawa ma tu doskonałe warunki - kombinacja temperatury i wilgotności plus wysokość nad poziomem morza! Podejrzewam, że to proces przygotowania ziaren i samo parzenie jest do kitu! Kawa nie ma oleistości włoskiej kawy, zero „cremy”, jest za to tak palona, że aż skręca! Wybieramy się na plantację, może uda się coś więcej ustalić! ;o)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jaka piguła szczęścia! Słońce, falujące zielone trawy, plaża, z piaseczkiem i palmami, ptacy , no i te wycyzelowane designersko na maksa jaszczurki! Dane na temat liczby ludności i innych rewelacji statystycznych pominęłam, przyznaję się bez bicia.

    Szczerze i żarliwie zazdroszczę i macham Wam zza mżawki i mgły

    OdpowiedzUsuń
  4. Tabloidyzacja zbiera coraz większe żniwo Elzo! Ofiary coraz bardziej wyrafinowane intelektualnie ;o)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mię akurat (w tym względzie) nie tknął brudny palec pop-kultury. Już w dzieciństwie opuszczałam niezmiernie dla mnie nudne opisy zwierząt w książkach o przygodach Tomka Wilmowskiego. Wiedziałam, że jak mnie zainteresuje opos albo kapibara, informacje znajdę w babcinej encyklopedii. Ów spis suchych faktów w książce przygodowej jedno mnie irytował.
      Ale Twój fotoreportaż Kózko- jak mawia poeta w pytkię!

      Usuń
  5. Ależ zazdroszczę! Te zdjęcia są tak nierealnie piękne, wow... Liczę, że też w przyszłości zobaczę to na żywo i będę miała się na baczności z kawą ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cudowna fotorelacja i fajne sprawozdanie, masz w sobie duszę reporterska :) Zazdroszczę i podziwiam za taką przygodę. Chyba przygoda życia ?:)

      Usuń
    2. Hej! Jeśli marzycie, żeby pojechać na Hawaje, to jedźcie! ;o) Mnie wydawały się kompletnie nieosiągalne, głównie ze względu na cenę biletu, ale okazało się, że można tam dolecieć za cenę biletu do Tajlandii, a ta nie wydaje się przecież „niemożliwa”. Na miejscu niestety jest drożej niż w Azji Południowo-Wschodniej, ale można sobie zorganizować życie budżetowo. Na pewno Hawaje Was zaskoczą! Są inne niż na pocztówkach! Także moje zdjęcia całej prawdy nie mówią ;o)

      Usuń
  6. Zdjęcia są niezwykłe - te ptaki! Cudne <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ptaki rzeczywiście są niezwykłe! Zwłaszcza o świcie ;o)

      Usuń
  7. Cudowna fotorelacja i fajne sprawozdanie, masz w sobie duszę reporterska :) Zazdroszczę i podziwiam za taką przygodę. Chyba przygoda życia ?:)

    OdpowiedzUsuń
  8. Wow! Super zdjecia i niesamowita relacja, którą fajnie się czyta :) Mój syn marzy, by zobaczyć wulkany które są gdzieś tam w ciągu hawajskich wysp. Mam nadzieje, że kiedyś się uda :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, dziękuję! ;o) Wulkany rzeczywiście są! Całe Hawaje są wierzchołkami wulkanów! Jeden z nich, znajdujący się na Big Island, jest najwyższą górą na świecie 10 203 m (po uwzględnieniu tego, co pod wodą) - to Mauna Kea 4 205 m (tego, co wystaje ;o), na której przez cały rok leży śnieg! Można tam wjechać samochodem, ale tylko z napędem na 4 koła, są też organizowane wycieczki! Jest też inny wulkan, całkiem niewysoki, ale za to najbardziej aktywny na świecie. Co i rusz parska lawą. Podczas naszego pobytu jedynie dymił. Można dojechać do niego zupełnie blisko i z góry oglądać krater! Mnie też fascynują wulkany! Na szczęście jest kilka bliżej niż Hawaje! Syn mógłby najpierw zeksplorować Teide na Teneryfie! Wjeżdża się kolejką linową, ale żeby spojrzeć w głąb krateru potrzeba specjalnego pozwolenia z dyrekcji Parku Narodowego. Jeszcze bliżej jest Etna na Sycylii! Też cudna!

      Usuń