niedziela, 4 września 2016

Kluseczki dyniowe i basta!


Siedzę sobie w ten ciepły, słoneczny dzień na tarasie wiejskiego domu! Umościłam się na fotelu z komputerem oraz zaparzoną chwilę wcześniej herbatą, z leżącym na talerzu malutkim shortbreadem, śpiącym na fotelu obok kotem i realizując koncepcję slow life, próbuję pisać. Pan Domu przeleciał się właśnie po ogrodzie z wiaderkiem gnojówki z pokrzyw, która podobno jest dla roślin tym, co dla ludzi tygodniowy pobyt w Spa dr Ireny Eris. No więc usiłuję uprząść myśli w tekst na temat dyni, ale do głowy przychodzą mi jedynie synonimy słowa smród, który zawisł nad ogrodem i tarasem, na którym siedzę, otulając moje zmysły zapachem, jaki zwykle pozostawia po sobie szambiarka!

Gdy zaczęłam dochodzić do siebie i łapać oddech, nadusiłam nawet pierwszą literę, pierwszego wyrazu tekstu o wspomnianej dyni, usłyszałam zbliżający się trzepot skrzydeł i ćwierkanie. Sądząc po liczbie decybeli - dobywające się z kilku tysięcy ptasich gardeł! To nic nadzwyczajnego! Takimi wyniszczającymi stadami latają szpaki stołujące się na pobliskiej plantacji aronii, ale tym razem nie przeleciały obok, tylko przysiadły gdzieś blisko drąc się wniebogłosy. Zerwałam się więc i rzuciłam za dom, płosząc je niemal natychmiast z dwóch krzaków czarnego bzu, które czekają aż któregoś dnia pozbawię je owoców, by przerobić te czarne kulki na sok o cudownych właściwościach. Nie wiem czy udało wam się kiedyś spłoszyć wielkie stado ptaków znajdujące się w odległości 5 metrów? Oto machnięcie rękami i pełen dramaturgii okrzyk „sio” poderwał do lotu kilka tysięcy par skrzydeł!


 Patrząc w niebo, upajałam się przez chwilę uczuciem władzy, kontemplując bliskość natury. Po chwili wróciłam na swoje miejsce pracy i na żółtej poduszce leżącej na fotelu zobaczyłam, ni mniej ni więcej, tylko ptasie gówno w kolorze fioletowym będące ostatecznym dowodem na to, czym się nielegalnie odżywia jego producent i jego koledzy! Moc, którą odczuwałam jeszcze chwilę wcześniej, zastąpiła refleksja, że w przyrodzie nic nie ginie. I poszłam zaprać dowód rzeczowy!


A zatem dynia! W tym roku postanowiła zrekompensować nam umiarkowanie satysfakcjonujące ubiegłoroczne plony i zagłuszyła nam fioletową fasolkę szparagową, fioletowe ziemniaki oraz dalie. Wydała blisko 30 owoców (stan po dyscyplinujących cięciach), które dochodzą teraz pod czujnym okiem Pana Domu! Są to nasze ulubione dynie Hokkaido. Mają smak pieczonych kasztanów lub orzechów, czy pieczonych batatów, jak kto woli. Są niewielkie i nie trzeba obierać ich ze skórki, co stanowczo jest zaletą i doceni to każdy, kto w swoim życiu próbował dynię obrać.

Dynie z roku na rok zyskują w Polsce na popularności, w czym ma z pewnością swoje zasługi amerykańskie święto Halloween. Tak czy owak warto mieć w swoim portfolio kilka mocnych pozycji z udziałem dyni, bo jest to warzywo wybitne, a ponadto o doskonałej prezencji, mimo kształtów, które z pewnością nie były inspiracją do stworzenia lalki Barbie. Czy zastanawialiście się kiedyś, co sprawia, że dynia ma tak urzekający kolor? To karotenoidy czyli barwniki roślinne, które są bardzo silnymi przeciwutleniaczami, a więc sprzymierzeńcami w walce z wolnymi rodnikami, które to z kolei odpowiedzialne są za większość paskudnych przypadłości, od zmarszczek, przez zaburzenia pracy serca, aż po nowotwory.

Karotenoidów naliczono około sześciuset. Jednym z nich jest beta-karoten znajdujący się w dużych ilościach w dyni. Jest on prekursorem witaminy A, to znaczy że w organizmie człowieka, a dokładnie w wątrobie i jelicie cienkim zostaje przekształcony w tę witaminę. Co ciekawe szybkość jej powstawania z beta-karotenu limitowana jest przez bieżące zapotrzebowanie organizmu, więc nie zagraża przedawkowanie.


No więc jest sezon, są dynie, tylko szaleć! Dynia Hokkaido nie wymaga wiele zabiegów! W zasadzie wystarczy ją upiec pokrojoną i posmarowaną oliwą (160 stopni, 50 - 60 minut), a potem posypać parmezanem i płatkami migdałowymi. There is nothing to it, żeby zacytować bohatera Drobnych cwaniaczków. Ale bywają takie chwile, kiedy od życia chce się czegoś więcej. Wtedy trzeba zagnieść ciasto na kluski. To w wariancie dla rodziny. Jeżeli kluski planujemy podać gościom spoza zaklętego kręgu, powiemy o nich gnocchi i wymówimy niokki, i nie będzie to po japońsku tylko po włosku ;o) Ja „niokki” robiłam na wsi dla domowników, więc były to kluski, ale jedząc je mieliśmy cały gastronomiczny świat u swoich stóp! Są to bowiem przepyszne, rozpływające się w ustach kluseczki i warto dla nich przeżyć chwile całkowitego zespolenia ze stolnicą za pośrednictwem ciasta, które klei się lepiej niż klej Super Atak i może wywołać napad paniki u wrażliwszych Pań Domu! Uczciwie uprzedzam!



Można też na zagniatanie ciasta spojrzeć z innej strony, a mianowicie  jako na ćwiczenie relaksacyjne, a to dzięki masażowi receptorów znajdujących się na dłoniach! Wcale nie żartuję. Refleksologia jest nauką, z której dobrodziejstw korzystałam chodząc na zajęcia z ceramiki. Po dwóch godzinach zmagań z gliną wychodziłam jak nowo narodzona. Teraz kluseczki wprowadziły mnie w dobry nastrój i to jeszcze przed ich zjedzeniem!

Na koniec jeszcze jedna uwaga egzekucyjna. To ciasto będzie na tyle rzadkie, że nie będzie nadawało się do formowania i pokrojenia na kluski. To ciasto przeznaczone jest do nakładania na wrzątek łyżką. Ale dzięki takiej konsystencji otrzymujemy niebiańsko delikatne kluseczki, które same rozpływają się w ustach. Jeżeli ktoś się uprze, może dodać więcej mąki, żeby mieć ciasto typu kopytkowego. Kluski będą miały wtedy bardziej zdyscyplinowany wygląd, ale będą twardsze, choć nadal dobre w smaku. Acha, coś jeszcze, ja podzieliłam ciasto na dwie części. Z jednej ugotował kluski pierwszego dnia, a drugą ukryłam w lodówce, by kolejnego dnia zrobić porcję świeżych klusek. Doba w lodówce nie powoduje żadnych perturbacjo-komplikacji. 


To jest konsystencja ciasta do nakładania łyżką.
Z tego ciasta można zrobić wałeczki i pokroić je na równe kluski.

Składniki

dynia Hokkaido ważąca ok. 1 kg
150 gramów mąki pszennej
150 gramów mąki ryżowej
1 jajko
4 łyżki masła orzechowego (bez dodatków)
1 łyżeczka kurkumy
2 łyżki startego grana padano
2 łyżki migdałów w płatkach lub posiekanych pistacji
kilkanaście świeżych listków szałwii
2 łyżki klarowanego masła
1 łyżka oliwy
szczypta soli
do dekoracji - płatki nagietka, lub kwiaty nasturcji czy inne jadalne sezonowe kwiaty
grzyb kozak (jedna sztuka) znaleziony 20 metrów od domu ;o) można go zastąpić innym grzybem, ale kluski bronią się też bez grzybów.

Wykonanie

Dyni Hokkaido nie trzeba obierać, bo skórka mięknie w pieczeniu. Dynię rozkroić, pozbawić gniazd nasiennych, pokroić na 8 - 10 części, posmarować oliwą i wstawić do nagrzanego na 160 stopni piekarnika na 50 - 60 minut. Ostudzić i zmiksować na gładką masę. Mąkę pszenną i ryżową połączyć i przesiać przez sito. Połączyć masę dyniową z mąką, jajkiem, kurkumą, szczyptą soli i zagnieść ciasto. Będzie kleiło się do rąk jak diabli, ale nie należy dodawać więcej mąki.

Na patelni rozgrzać masło i wrzucić listki szałwii. Po dosłownie chwili zamienią się w szałwiowe chipsy. Wyłożyć na papierowy ręcznik. Masło z aromatem szałwii zachować na patelni.




Jeżeli mamy grzyba, to na tym szałwiowym maśle udusić go pokrojonego w cienkie plasterki.

W garnku zagotować wodę z odrobiną soli. Ciasto nakładać łyżeczką (kulki wielkości dużego orzecha laskowego) i wrzucać na wrzącą wodę. Gotować ok. 2 minut od wypłynięcia na powierzchnię.

Kluseczki wyłożyć na talerze, posypać startym grana padano, płatkami migdałów (lub pistacjami), chipsami z listków szałwii i polać masłem z patelni. Udekorować kwiatami. Podawać od razu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz